Poszłam na Krakowskie, którędy miał ze stacji przechodzić 6 pułk, udając się na kwatery do Nałęczowa. Po ulicach snuje się mnóstwo ludzi. Na każdym kroku spotyka się znajomych. Ranek cichy i ciepły. O 8[.30] od kolei wracają delegacje. Wtenczas wszyscy, a szczególniej młodzież zaczynają pędzić z bocznic ku Krakowskiemu. Dzieci coś wołają. Balkon Piłsudskiego w hotelu Viktoria ubrany w sztandary i dywany. Wkrótce ukazało się na koniach kilku oficerów austryjackich z generałem Grzesickim na czele. Przyjęci jak zwykle bardzo zimno – oficjalna komenda legionów. Potym jadą na koniach Norwid z adjutantem i oficerowie 6 pułku. Na balkon Viktorii teraz wyszedł Piłsudski. Oficerowie salutują. Za nimi oddają honory wojskowe Piłsudskiemu wszystkie kompanie pułku – przechodzące mimo. Wznoszą się okrzyki. Treści ich nie mogę dosłyszeć. Są słabe, powtarzają je garstki. Na chłopców sypią się kwiaty. Widok żołnierzy tego pułku był wzruszający. Nie wyobrażałam sobie, że to wszystko jest aż tak młode. Po prostu trudno uwierzyć, że na tychto barkach chłopięcych spoczywały tak długo te niesłychane zadania wojenne, jakie spełniali. Twarz wąsatą rzadko się widzi w szregach. Chłopcy mieli wygląd zmęczony. Kontakt serdeczny między nimi i publicznością bardzo mały. Gdy potym wracali z nabożeństwa w byłej cerkwi rosyjskiej, myśmy z Zośką Poniatowską ratowały honor Lublina, bośmy krzyczały: "Niech żyje 6 pułk", a za nami powtórzyli dopiero inni nieliczni te jedyne w czasie ich powrotnej drogi okrzyki. Na drodze Liga Kobiet nosiła chłopcom papierosy, jabłka i słodycze.
Lublin, 28 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 1: 1914-1925, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
U nas coraz bardziej Ukrainą i Rosją pachnie. Zaczynają się skrytobójstwa, od niemieckich żandarmów poczynając. Przed kilku dniami jakiegoś Schultzego zabito, który podobno Piłsudskiego był aresztował, i znów jakiegoś drugiego, ale na kim się skończy, to nie wiadomo. Mimo wszystko głębokim wstrętem napełnia mnie zawsze skrytobójstwo.
Dziś nowy gabinet mamy. Dyrektorem Komisji Wojskowej Humnicki, Ministerstwa Rolnictwa — Janicki. Cóż z tego wszystkiego będzie i jak długo ten rząd się utrzyma? Przewiduję, że bardzo niedługo.
Warszawa, 6 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914–1932, wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1998.
Wracałam tramwajem, widziałam na Marszałkowskiej, koło Dworca Wiedeńskiego, wciąż ogromne tłumy oczekujące na przyjazd Piłsudskiego, a i w tramwaju o niczym innym nie mówiono. Chapeau bas przed Piłsudskim, jeśli on w istocie potrafi nad sytuacją zapanować, ale taki kult dla jednego człowieka, gdy idzie o całą Polskę, to psychoza pewnego rodzaju, a hasło: „Nie ma wojska bez Piłsudskiego” — to pusto brzmiący frazes. Od jednego śmiertelnego człowieka nie można uzależniać rzeczy tak wielkiej, jak wojsko narodowe.
Warszawa, 16 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914–1932, wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1998.
Rokowania o nowy gabinet rozbijają się ciągle. Dziś miał przybyć Piłsudski. Wskutek tego obserwowaliśmy z okien ministerstwa ogromną manifestację, zdaje się POW, która szła ponoć do Zamku, „zapytać Beselera”, dlaczego Piłsudski nie przyjechał. Podobno miał wyjść adiutant i powiedzieć, że przyjedzie o 3. Potem, gdy koło piątej wracałam tramwajem, widziałam na Marszałkowskiej koło Dworca Wiedeńskiego wciąż ogromne tłumy, oczekujące na przyjazd Piłsudskiego, a i w tramwaju o niczym innym nie mówiono. Chapeau bas — przed Piłsudskim, jeśli on w istocie potrafi nad sytuacją zapanować, ale taki kult dla jednego człowieka, gdy idzie o całą Polskę, to psychoza pewnego rodzaju, a hasło: „Nie ma wojska bez Piłsudskiego”, to pusto brzmiący frazes. Od jednego śmiertelnego człowieka nie można uzależniać rzeczy tak wielkiej jak wojsko narodowe.
Warszawa, 16 października
Maria Dąbrowska, Wstaje Polska, „Literatura”, 5 kwietnia 1973.
W nocy była strzelanina. Rano od wczesnej godziny rozbrajanie oficerów niemieckich na wszystkich rogach ulicy.
Ale rozbraja nie tylko milicja, lecz i tłum, masa broni dostaje się na pewno esdekom, a nawet po prostu opryszkom. Przez cały dzień odbieranie od Niemców majątku wojskowego i przejmowanie władz cywilnych. Przez cały dzień na ulicach tłumy. Ruch tramwajowy normalny. Wszędzie samochody z naszymi żołnierzami.
Warszawa, 11 listopada
Maria Dąbrowska, Wstaje Polska, „Literatura”, 5 kwietnia 1973.
Utworzył się więc rząd. Jako fachowcy ci ludzie prócz może Supińskiego i Moraczewskiego nie przedstawiają nic — jako gabinet polityczny są zbyt jednostronni, wszak to wszystko prawie pepeesowcy. Ale bądźmy lojalni. Bądź co bądź to pierwszy rząd Niepodległej Polski. Czekajmy na czyny — exposé rządu, z wyjątkiem kawałka o nieograniczonej wybieralności urzędników, co jest śmieszne i niemożliwe — exposé to jest dobre. Opozycja jednak przeciw rządowi jest ogromna. Narodowa Demokracja zajmuje stanowisko nieprzejednane.
Warszawa, 20 listopada
Maria Dąbrowska, Wstaje Polska, „Literatura”, 5 kwietnia 1973.
W ostatni dzień roku przyszły wiadomości o wydarciu Poznańskiego Niemcom. Czytałam o tym, płacząc.
Wczoraj mieliśmy przedziwny Nowy Rok. Przyjechał Paderewski i witany był jak panujący Narodu. Czegoś podobnego nigdy w życiu nie widziałam. Te nieprzebrane tłumy, idące z szumem morza, z niemilknącym na chwilę krzykiem entuzjazmu, z tym morzem ognia nad głowami, jakby z zapalonymi świętego Ducha znamionami, czarowne były i mocne. Siedziałam z Marysią i Marianem w ministerstwie, skąd doskonale wszystko było widać. Prawie trzy kwadranse tłum z pochodniami przed oknami przeciągał. Noc dodawała szczególnego uroku temu widowisku. Jeszcze nigdy mistrz sztuki w Polsce tak nie był witany.
Warszawa, 2 stycznia
Maria Dąbrowska, Wstaje Polska, „Literatura”, 5 kwietnia 1973.
Jest już teraz bitwa pod Warszawą. Dziś w nocy z naszych okien słychać było armaty i widać łuny. [...] Wracamy co dzień z biura w jakimś wspaniałym nastroju, mimo że miasto wygląda jak obozowisko albo targowica, pełne uchodźców, zwłaszcza ziemiańskich, pełne wozów, krów, owiec, koni, bryczek, ludzi.
Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż, tuż...
Warszawa, 15 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914-1932, Warszawa 1988.
Stała się w Warszawie rzecz przeraźliwa i wspaniała zarazem, jakby rozdział z historii greckiej. Rewolucja wojskowa o ideał moralny. Dokonał jej Piłsudski, za którym stanęło całe wojsko, cała ulica, cały dół społeczeństwa. Przez trzy dni Warszawa była widownią tragicznej walki nielicznych wojsk rządowych z wojskami Piłsudskiego, walki, odbywającej się przy „asyście” nieustraszonej naprawdę publiczności warszawskiej. Zdobywano lotnisko, ulicę za ulicą. Ministerstwo Wojskowe, wreszcie Belweder. Wojciechowski i rząd Witosa zostały zmiecione. Na razie został postawiony postulat czysto moralny: nie wolno igrać z honorem żołnierza, rozkradać mienia narodu ani żyć pozorami na pokaz. Starły się w Polsce dwa narody moralne. Jeden naród twórczości i doskonalenia się, docierający do istoty zagadnień i drugi naród – naród kłamstwa i konwenansu. [...] Zostały stworzone warunki dla nowego życia. Ale co my, społeczeństwo, z nim zrobimy. Piłsudski nie może za nas zrobić wszystkiego.
Warszawa, 17 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Sprowadzenie prochów Słowackiego. Urządzono to imponująco. Okręt sunący Wisłą. Trumna w purpurze wysoko nad tłumami, wspaniała dekoracja miasta. Niezapomniane wrażenia. Wieczorem dyskusja z Mamusią: „Lepiej było te pieniądze wydać na domy dla nędzarzy. Jest tyle strasznych potrzeb i braków. Prochom Słowackiego wszystko jedno gdzie leżą”. Ja: - „Ale nam nie wszystko jedno. Zresztą Słowacki marzył o takim pośmiertnym tryumfie. Jego duch się raduje, albo to, co w nas jest jego duchem”. Mamusia: „Nie ma żadnego jego ducha, niestety. Jego duch, to jego dzieła”.
Warszawa, 26 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Wczoraj byliśmy ze St[anisławem Stempowskim] na Starym Mieście na uroczystości oddania Rynku miastu. Zawdzięczam to Mortkowiczom, którzy nam dali bilety. Uroczystość nie była dobrze zorganizowana. Polegała głównie na tym, że naokoło rynku siedziały tłumy, we środku było podium, na nim też czarny tłum, w którym zapewne coś się działo, ale co, tego na pewno nie wiem. Cztery wojskowe reflektory oświetlały plac z czterech rogów. Grały orkiestry, niekiedy trąbiły trąbki. Więcej nic nie widzieliśmy, marzliśmy. Już wracając, spotkaliśmy w ulicy Ś[więte]go Jana, i dzięki temu widzieliśmy dobrze, pochód historyczny przedstawiający dzieje polskich walk o niepodległość. Dzisiaj rano słyszałam przez radio dzwon Zygmunta, pierwszy raz w życiu. Jest to dźwięk rozbity, a razem szlachetnie brzmiący i napełniający melodyjnym dygotaniem powietrze.
Warszawa, 10-11 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Rano przed południem jeździłyśmy z Jadzią obejrzeć Stare Miasto, którego Jadzia jeszcze w nowej szacie nie widziała. I mnie się dziś więcej podobało, niż poprzednim razem. Wyglądało jak bajka Andersena. Domy kolorowe, śnieg, tnący ukosem, lekki przymrozek, naśrodku choinka Deveya. Kiedy się o niej dowiedziałam, wydała mi się upokorzeniem, ale muszę przyznać, że ładnie wygląda. Ludność Starego Miasta w dalszym ciągu uczestniczy w pomalowanych domach. Stara zakutana baba dodawała komentarze do domu, malowanego przez Stryjeńską.
Warszawa, 1 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Przeżyliśmy tydzień straszliwego mrozu. Katastrofa z węglem. Widoki rozpaczliwe w składach, olbrzymie ogonki, jęczące z zimna. Ludność marznie. Warszawa bez węgla. Bezsilność „cywilizacji” wobec katastrof żywiołowych. [...]
Węgiel mamy jeszcze tylko na dziś i na jutro. [Zofia] Nałkowska szlachetna zaofiarowała mi połowę swojego, który dziś dostała.
Warszawa, 14 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
W czwartek wyjechałam [z Warszawy] i oto jestem w Gdyni. Nic nie da się porównać ze zdumieniem, kiedy z okna wagonu, a potym dziś chodząc – Gdynię tę oglądałam. Mała, nędzna wioseczka rybacka przeobraziła się w ogromne miasto nawskroś dzisiejsze, czy może nawet jutrzejsze, w teren śmiałych eksperymentów. Dobre to miejsce dla ludzi, którzy by chcieli zapomnieć o przeszłości bolesnej. Nie ma nawet śladu z tej wąskiej uliczki o chatach, krytych słomą, którą w roku 1921 szłam do morza. Na tym miejscu rozrosła się wielkomiejska ulica. Taksówki, banki, sklepy, złote zegary na wieżach, bloki nowoczesnych budowli, dźwignie portu, mola. W ten sposób powstawały tylko chyba na pustkowiu miasta amerykańskie. A nad tym mrowiskiem, uparcie go nie zauważając, śpiewają jak najęte skowronki. Na ulicach robotnik w szalu i czapce apasza, inżynier i opasły przedsiębiorca. Bardzo to wszystko interesujące.
Gdynia, 26 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Odnalazłam dopiero po paru dniach dawną uliczkę wiejską. Jest na niej jeszcze parę dawnych chat, ale cała rozkopana i wiele domów ogromnych w budowie. Nigdzie może tak jak w Gdyni nie odczuwa się kryzysu budowlanego. Wszędzie stoją "z założonymi rękoma" szkielety budowli pozaczynanych.
Gdynia, 1 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Rano rozeszła się wiadomość o zajęciu Warszawy, Łodzi, Częstochowy, Sieradza. Po południu dwa pociski granatów zapalających (prawdopodobnie niemieckie) zapaliły dwie chaty przy szosie za Zdunami. Przez pół godziny słychać było strzelaninę, potem wszystko ucichło. Około piątej sześć czołgów sowieckich przejechało około bramy szkoły, kierując się okólną drogą ku szosie. Od szóstej jednym ciągiem zaczęły już iść po szosie czołgi sowieckie. (...] Pomyśleć - dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy już pod okupacją bolszewików.
Dąbrowa Zduńska, k. Łowicza, 18 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945 -1949, Warszawa 1996.
Minęły cztery dni pełne nerwowego napięcia, oczekiwania, nadziei, lęku. Wreszcie wszystko zapadło w jakąś odrętwiałą nudę. Wojska sowieckie ciągną wciąż wprzód. Podobno Poznań, Tylża, Kraków są już zajęte.
Na terenie szkoły odbyło się to w ten sposób, że co noc kwateruje wojsko bądź jakieś wojskowe siły pomocnicze, śród których masę dziewcząt. Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pierwszym próbować, co jest obrazą narodu polskiego, śród którego nie było nigdy trucicieli. Są posępni, nieuprzejmi, nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli.
Szkoła opustoszała. Większość dziewcząt wysiedlonych pomknęła z powrotem na swoje gospodarstwa pod Żychlin, Kutno itp. Ale koło mnie to wszystko przechodzi jak dziwny sen [...].
Dąbrowa Górnicza, k. Łowicza, 22 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945 -1949, Warszawa 1996.
To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom nie ma nawet tej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwieńczyć. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezczeszczono, przekreślono. Zaistniał cudowny fakt skupienia się całego narodu pod rządem londyńskim. Znaliśmy jego wady, wiedzieliśmy, że jest tymczasowy i że jak tylko wstąpi na ziemie polskie – ustąpi przed tym, jaki naród wybierze. Lecz pod jakimż rządem mieliśmy się skupić w 1939 i 1940, kiedy Rosja wszak była w sojuszu z Niemcami, a my już krwawiliśmy obficie. Jak śmiano, jak poważono się tak śmiertelną obrazę rzucić w twarz narodowi, aby chwałę tej walki zdeptać, aby cierpienia nasze straszne za nic mieć i jeszcze nam grozić. I pomyśleć, że to wszystko odbywa się przy takiej samej obojętności świata jak rozbiory w końcu XVIII wieku.
Wiadomości nie mamy żadnych, tylko pogłoski różne trudne do sprawdzenia, ile że nie ma elektryczności ani radia. Boże, pomyśleć, że przez pięć lat mieliśmy tak wspaniały codzienny serwis radiowy!
O, groby miliona bohaterów, którzy zginęli, groby nie uczczone, sponiewierane...
Dąbrowa Górnicza, k. Łowicza, 27 stycznia 1945
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945 -1949, Warszawa 1996.
Na halach odkrywam zabawną rzecz – improwizowane uliczne restauracyjki. Kobiety w saganach doskonale opatrzonych gałganami i papierem w rodzaj dogrzewaczy sprzedają pyzy (kluski ze surowych kartofli), fasolę z sosem, zupy, a na deser przecierany kompot rabarbarowy. Zjadłam pół porcji pyzów, za którymi przepadam, i wypiłam szklankę kompotu. Kosztowało 15 zł. Pyzy były świetne, okraszone, gorące. To będzie moja stołówka. Pomyślałam sobie, że w taki sposób można by wcale nieźle zarabiać.
Warszawa, 30 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś pierwszy cudownie piękny żniwny dzień. [...] O piątej poszłyśmy z Anną do Łazienek. Zadziczone i zapuszczone, ale w drzewostanie prawie nie ma strat. Pałac w znacznej części wypalony. Zewnętrzne mury całe stoją. Teatr mało uszkodzony. Przyjemne wrażenie gęstej zieleni, wielkich drzew, autentycznie błękitnego nieba.
Warszawa, 15 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Od wczoraj cała Warszawa wstrząśnięta jest wiadomością o nowym wynalazku bomby atomowej [6 sierpnia 1945 miał miejsce atak atomowy Amerykanów na Hiroszimę, 9 sierpnia – na Nagasaki]. Największy wynalazek epoki rozpoczął swą służbę w dziele zniszczenia. W gazetach wiadomość, że wynalazek zużytkowania niesamowitej siły rozbijanego atomu służyć będzie celom pokojowym, że umożliwi ludziom nawet dostanie się na inne planety. Ludzkość jest na złej drodze – drodze pychy, która ją musi doprowadzić do ostatecznej zguby. Ludzkość nie może życia urządzić na ziemi, a wybiera się nieść swoją tragiczną głupotę jeszcze na inne planety.
Warszawa, 8 sierpnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
7 września byłam w Łowiczu, gdzie miałam odczyt dla młodzieży: „Co mówi nam przeszłość Łowicza?” i wieczór autorski, na którym czytałam pierwszy akt dramatu. Byłam przyjmowana owacyjnie, zarobiłam prawie 5000 zł i dostałam tyle kwiatów, że z największym trudem zdołałam je dowieźć do Warszawy.
W przeddzień odczytu odbywał się wiec chłopski z Mikołajczykiem, niejako inauguracyjny wiec ujawniającego się Polskiego Stronnictwa Ludowego. Poszłam z ciekawości jako zwykły widz, ale i tam spotkała mnie owacja. W prezydium był ktoś z tej młodzieży chłopskiej spod Skierniewic, co mi w czasie wojny przesyłali paczki. Wypatrzył mnie na sali, wstał, zaprosił mnie do prezydium, i to słowami: „Prosimy wielką pisarkę Marię Dąbrowską do prezydium”. Nie mogłam z sali dyskutować z tym postawieniem sprawy, które jak zawsze wszelka publicite nade wszystko mnie przeraziło. Kiedy wchodziłam na estradę (sala kina), Mikołajczyk stał przy pulpicie i strasznie długo witał mnie ściskając za ręce, co, jak mi potem mówiono, z sali wzruszająco miało wyglądać.
Moje spłoszone zażenowanie zostało stuszowane niespodzianym przyjemnym wrażeniem nadzwyczajnie ujmującej postaci i twarzy Mikołajczyka. Twarz skupiona, samotna, mądra, o niezwykłym uśmiechu Mony Lisy. Nigdy się czegoś takiego nie spodziewałam. Mówił blado, tak jak jedynie mógł mówić. Zdarzył mu się ciekawy lapsus w przemówieniu. Mówiąc o okupacji niemieckiej zamiast terroru niemieckiego lapnął „terror sowiecki” i poprawił się. Potem ciekawa moja krótka rozmowa ze starym Korsakiem. Ale najzabawniejsze, że na tym zebraniu wręczono mi kwiaty – dziewczyna w stroju łowickim – jako „naszej pisarce”.
Łowicz, 6–7 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Rano wychodzę kupić bilety do Radomia w „Orbisie”. Wracam jeszcze do domu. O pierwszej wyjazd. W autobusie sprzeczka, bo jakiś pan nie chce podać swego nazwiska, czego (obyczaje epoki) żąda konduktorka przy kupnie biletu. Cały autobus komentuje to i częściowo zaczyna brać udział w kłótni. Moja sąsiadka konkluduje: „świat zatemperowany na ostro”.
Warszawa, 10 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Straszliwa pogoda zimna, ciemna i mokra. Nad nieszczęściem obecnej Polski słońce nawet nie chce się ukazywać i prawieśmy go przez ten rok nie widzieli. O 10 już idziemy z Krauzami do kina „Bałtyk” na mój poranek. Przed „występem” poznaję znaną recytatorkę, Kazimierę Rychterównę, która dała mi jakichś świetnych pastylek na gardło. Pojadłszy ich kilka przeczytałam cały dramat swoim dawnym całym i czystym głosem. Zdaje mi się, że i interpretacja była też dobra, a jednak mimo to mam wrażenie, że cały poranek był wyjątkowo nieudany. W sali panowało lodowate zimno, publiczność dygotała, kręciła się, kaszlała i kichała. Nadto, raczej potem miało być kino i już przez cały trzeci akt młodzież „kinowa” tupała i niecierpliwiła się za drzwiami, tak że moje czytanie stało się prawie niedosłyszalne. Sala też nie była wcale pełna.
[...] Najgorsze to wrażenie, że z mego dramatu nic ale to nic w tym Radomiu nie zrozumiano.
Radom, 11 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wstąpiłam do Teatru Polskiego. Szyfmana spotkałam przed teatrem. Oprowadził mnie po całym gmachu. Zupełnie odremontowany po wyszabrowaniu i przyodziany w identycznie tę samą szatę, co był poprzednio. Wszystko się lśni. Kiedy Szyfman wprowadził mnie na widownię, łzy pociekły mi z oczu. Zobaczyłam tłum przyjaciół i znajomych, których już nie ma. Zobaczyłam świat znikniony, a piękny, który już nigdy nie wskrześnie. Stamtąd szłam – po raz pierwszy – przez plac Napoleona. Przestał istnieć.
Warszawa, 15 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Znowu dziś część dnia słoneczna. Przyszedł list z Prezydium Rady Ministrów zawiadamiający o przyznaniu 10 000 zł na kupno maszyny. Wobec tego poszłam zaraz do firmy Antoszewski na Marszałkowskiej i założywszy wszystkie niemal domowe pieniądze kupiłam maszynę. Na razie wzięłam „Erikę”, ale ponieważ ten model ma zupełnie inny system interliniowania, do którego trudno byłoby mi się przyzwyczaić, i jest dla mnie za ciężki o wiele – więc wypróbowawszy go już o pół do siódmej wieczór poszłam poprosić o inną. Byli dla mnie b. uprzejmi, bo jak się okazuje teściowa właściciela firmy jest wielbicielką moich książek. Więc na poniedziałek przygotują mi maleńką leciutką „Hermes-Baby”, w której trzeba zmienić czeski alfabet na polski. Ta będzie nawet tańsza.
Warszawa, 24 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Przed południem zjawił się Bohdan Korzeniewski z wiadomością, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma zastrzeżenia co do wystawienia mojej sztuki z powodu stosunków z Czechami. Zdenerwowało mnie to na cały dzień. Sądzę, że to jest pretekst, ale ja od początku miałam złe przeczucia co do wystawienia tej sztuki.
Warszawa, 8 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Po południu była straszliwa śnieżyca z wichrem, która mnie omal nie wystraszyła od wyjścia. Ale potem nie żałowałam, że wyszłam. Warszawa w zaspach śniegu (nie sprzątanego) wygląda jak fantastyczne miasto z najsmutniejszej baśni Andersena – jak olbrzymia nieszczęśliwa i poraniona – dziewczynka z zapałkami.
Warszawa, 13 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Około pierwszej wyszedłszy z domu zobaczyłam, że cała Polna obstawiona jest wojskiem. To Tito miał tędy przejeżdżać do Belwederu. O tej wizycie dowiedzieliśmy się z dziennika londyńskiego. Nasze gazety niczym tego nie zapowiadały. Widziałam ten przejazd. Mknęło ze czterdzieści zamkniętych limuzyn.
Warszawa, 14 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Są u nas od miesiąca Anna i Bronisław Linkel, którzy wrócili zza Uralu. [...] Wrócili przerażeni i wyleczeni na zawsze z dawniejszych złudzeń.
Byliśmy na premierze „antyfaszystowskiej” sztuki „Papuga” jakiegoś Korcellego (podobno dziennikarzyna z Łodzi). Sztuka tylko na skutek koniunktury mogła ukazać się na scenie, gdyż jest lichotą i szmirą kompletną. Autor w słowie wstępnym dołączonym do programu z megalomanią rzekomej „ofiary” zawiadamia, że sztuka nie mogła być grana przed wojną ze względów cenzuralnych. Kretyn i kłamca, byle tylko nadać swojej nicości wartość, zapomina, że przed wojną za „sanacyjnej” Polski grana była „Genewa” Bernarda Shaw, w której były żywe karykatury Hitlera i Mussoliniego. Że była grana antyfaszystowska „Rodzina” Słonimskiego. Że wychodziło wtedy mnóstwo pism komunistycznych. Sztuka zapewne nie była grana z powodu swej nędzoty.
Warszawa, 16 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Podróż była nudna jak emetyk. Zatrzymywanie się co pięć minut na maleńkich stacjach nie pozwoliło się zdrzemnąć ani na minutę.[...] Pociąg przyszedł o 4.15. Na dworcu nie było riksz, tylko dorożki. Ciemna noc i prześliczna mgła. Lampy uliczne poróżowiały i każda wysyłała ku ziemi stożek srebrzyście świecącego tumanu. Koszykowa wyglądała jak fotografia „Londyn w nocy”. O, biedna moja Warszawo, od której chciałam się odciąć.
Dorożkarz był pijany. Nucił pod nosem. Jego szkapa co pewien czas stawała. Nie reagował na to. Trącałam go w plecy i mówiłam: „Koń panu stanął”. Koło politechniki zatrzymał nas szofer jakiegoś auta i zapytał: „Panie mistrzu, którędy na Rakowiecką?". Dorożkarz zbudził się i odpowiedział: „Prosto”.
Oporów–Warszawa, 24 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Rano w Urzędzie Skarbowym, w domu i znowu w Urzędzie Skarbowym. Ile mi to zabiera czasu. Stamtąd do Muzeum Narodowego na otwarcie wystawy zbiorów odebranych Potockim. Bardzo piękne tkaniny, koronki i pasy słuckie. Tak pięknej i obfitej kolekcji pasów nie posiadało dotąd chyba żadne muzeum w Polsce.
Potem obeszłam wszystkie dawne sale muzeum. Lorentz uruchomił już całe muzeum. Są wielkie niepowetowane braki, ale z jakąż radością wita się dawne wielkie znajome pozycje!
Warszawa, 26 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś rano poszliśmy na Czerwonego Krzyża 5/7 odebrać paczkę, na którą dostałam zawiadomienie. Była straszliwa mgła. Wysiadaliśmy na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Przez ten most auta pędzą z nieprzepisową szybkością i nie zatrzymują się, a nawet nie zwalniają na przystankach tramwajowych. Miażdżą też często ludzi wysiadających z tramwaju. A nikomu nie przyjdzie na myśl, aby postawić tam jakiś posterunek regulujący ruch. Otóż omal, omal nie stałam się dziś taką miazgą. Wysiadam. Z mgły wypadają na mnie koła olbrzymiej ciężarówki. Odruchowo cofam się do ściany tramwaju, który w tym momencie rusza przewracając mnie. Koła ciężarówki otarły się po prostu o mnie. Jest prawdziwym cudem, że nie znalazłam się jedną połową ciała pod tramwajem, a drugą pod ciężarówką. Zginęłabym jak Verhaeren. Między tymi dwoma wehikułami było niewiele więcej niż pół metra przestrzeni, w którą jakoś szczęśliwie padłam na wskos.
Warszawa, 28 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Przed 8 wieczorem przyjechało po mnie auto, którym jeszcze wstąpiliśmy do Hotelu Sejmowego po Nałkowską. Nie widziałam jej 20 miesięcy. Od razu wchodząc do auta zaczęła coś mówić, coś nie do zapamiętania. [...]
Zawieziono nas do Domu Akademickiego, gdzie się to odbywało. Po raz pierwszy miałam uczucie, że to jest coś demokratycznego. Przybyło – zamiast spodziewanych – 500–600 delegatów. Właśnie byli na kolacji w stołówce (tylko literatów przywabia się świetnymi bankietami). Sala – jak sala po całym dniu obrad. Przy zielonym, zaprószonym resztkami tytoniu, stole siedział Borejsza i pił z kubka herbatę zagryzając bułką. Nas też poczęstowano herbatą w ogromnych kubasach i bułkami z masłem i kiełbasą. Nałkowska doskonale się trzyma, gładka, nic na swoje lata nie wygląda. [...]
Nałkowska czyta pierwsza krótki utwór z „Medalionów”. B. słabe i makabra z czasów okupacji. [...] Iwaszkiewicz (któremu powiedziałam mnóstwo szczerych komplementów o jego książkach) przeczytał dwa wiersze dobre. Moja humoreska (jak i „osoba”) została dobrze i życzliwie przyjęta. Pierwszy raz w życiu słyszałam moje audytorium wybuchające śmiechem. Ale najbardziej zastanowił mnie Pruszyński. Przeczytał opowiadanie w stylu mysterious stories angielskich.
Warszawa, 14 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Klasyczny rozwój monarchii idzie od despotyzmu do monarchii konstytucyjnej, liberalnej. Przypuszczam, że taką samą drogą idzie rozwój demokracji. Obecnie przeżywamy okres demokracji despotycznej w różnych jej odmianach. Po co udawać co innego? Demokracja despotyczna chce udawać formy demokracji konstytucyjnej, liberalnej. Tym fałszem musi je paczyć. Po co było ogłaszać, że wybory są tajne, gdy potem ogłasza się, że jedyne „prawomyślne” są jawne. Już nie ten ma być „wrogiem demokracji”, kto by głosował przeciw demokracji, lecz ten kto chce zachować tajność głosowania. Po co udawać, że ma być sejm, gdy wiadomo, że on nic poza tym co rząd narzuci uchwalić nie może.
Możliwe, że taki system jak obecnie przyniesie Polsce istotne korzyści. Możliwe, że Polska nie ma dziś lepszej szansy, że nie ma w ogóle innej szansy istnienia. Bywają takie chwile w życiu narodów. Ale po co udawać, że system jest inny? Każdy rząd musi starać się o zaufanie narodu. Tym bardziej rząd, co przychodzi drogą nienormalną, jak bywa po wojnach i w czasie przewrotów. Ale takie postępowanie nie jest w stanie podnieść zaufania do rządu i nawet ci, co je mieli albo go nabrali – tracą je.
Dziś przesłano nam „zaproszenie” na zebranie przedwyborcze naszego domu. Napisano na nim „obecność obowiązkowa”. Jeśli nawet taki człowiek jak ja czuje mimowolne zastraszenie czytając to – cóż dopiero mówić o zwykłym szarym człowieku, zależnym, bojącym się stracić posadę, mieszkanie, kartki, bojącym się wiecznie prześladowań policji.
Warszawa, 12 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Roztrząsając wszystko, co się stało w związku z wyborami, myślę, że koniec końców nie stało się źle. Trwanie jakiegokolwiek rządu jest lepsze niż ciągłe zmiany rządu. W dzisiejszych okolicznościach nie możemy sobie pozwolić na chwilę nawet zamętu i chaosu, a ten by nastał niewątpliwie po objęciu rządów przez Mikołajczyka, który nie rozegrał dobrze tej partii, bo gdyby był poszedł na Blok, wybory wprawdzie stałyby się jeszcze większą fikcją, ale miałby w sejmie około 100 posłów zamiast 24. PSL-owcy zdradzają piramidalną naiwność opierając swoją politykę na komunikatach BBC. To nie jest poważna polityka. W złej sytuacji trzeba umieć wykorzystać jej wszystkie dobre strony. Musimy tworzyć siłę duchową i gospodarczą. Na polityczną i „mocarstwową” w tej chwili nie ma szans.
Nie podejmuje się walki, gdy nie ma szans. W tym okresie nie mamy lepszej szansy niż to co jest, ani nawet w ogóle żadnej szansy. Geniusz polityka to widzieć, kiedy są szanse, a kiedy nie ma i kiedy są jakie. Mikołajczyk tego geniuszu nie wykazał.
Z chwilą kiedy stoi się tak samo jak rząd na gruncie protektoratu Rosji (główny i jedyny kamień obrazy dla narodu) - to nic go właściwie z rządem nie różni. Rosja nigdy nie pozwoli na skasowanie w Polsce systemu policyjnego, a reform samo społeczeństwo nie dałoby ani obalić, ani nawet uszczuplić. Pozostają ulepszenia w szczegółach, bardzo konieczne, ale co do tego PSL nie ujawniło żadnej twórczej koncepcji. Ci co liczą na konflikt Anglosasów z Rosją mogliby co najwyżej przygotowywać mądrą i polską koncepcję postępowania na wypadek radykalnej odmiany ustosunkowania sił. Ale nie jestem pewna, czy Polska wyszłaby w ogóle z tego konfliktu żywa.
Dziś wytracić albo wywieźć 10–15 milionów ludzi nie jest dla żadnego potężnego mocarstwa zagadnieniem.
Warszawa, 23 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj byłam z Kazią na filmie „Zakazane piosenki”. Fatalnie zły film. Głosy dudniące i tak niewyraźne, że większość tekstu jest zupełnie niezrozumiała. Kilka zdjęć pięknych, kilka scen dobrych – to wszystko.
Tekst odpowiednio przyprawiony. Piosenki pozmieniane: zamiast „Odbudujem Polskę od morza do morza” – „Odbudujem Polskę od gór aż do morza”; zamiast „Siekiera, motyka, bimbru szklanka” – „Siekiera, motyka, piłka, szklanka” (bo „bimber” zakazany); zamiast „Nie było, nie było, Polsko, szczęścia Tobie” – „Nie było, nie było, Polsko, dobra w Tobie”. Koniec - apoteoza wzięcia Warszawy przez Sowiety i armię kościuszkowską.
Warszawa, 26 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś tłusty czwartek. Chciałam kupić domowi pączków, ale pomimo zawiei i mrozów takie ogonki „do pączków”, że cukiernie nie nadążają piec, i choć dwa razy było chodzone, nie zdołaliśmy dostać.
Warszawa. 13 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Zebranie [Pen-Clubu] odbyło się w sali posiedzeń przy gabinecie ministra, a także nowy minister je odwiedził. Postać całkiem w dotychczasowym życiu Polski anonimowa, choć nazwiskiem – Dybowski.
Nim się zebranie zaczęło, „kwitły” oczywiście same opowiadania o przygodach podróży kolejami w ostatnich dniach [...]. Ale do ostatecznej rozpaczy i zdumienia doprowadził mnie przebieg zebrania, a raczej nie przebieg, ten był banalnie i poprawnie normalny, lecz widok i aura tego świetnego zgromadzenia. Ta „elita duchowa” (były same sławne „przedwojenne” nazwiska [...]) robi takie wrażenie, jakby tłuste i zadowolone trupy zasiadły do wesołej biesiady życia na dymiącym jeszcze od krwi pobojowisku. Te martwe, puste, szklane oczy, a nawet jakby brak oczu! Ta doskonała służbistość wstająca w głębokim milczeniu przy wejściu dygnitarza! To radosne poczucie zupełnej sytości psychicznej i fizycznej ! Ten absolutny brak śladu, cienia bodaj tragedii, co przeszła nad narodem i jakby ich nie dotknęła, nie musnęła nawet! I to te wszystkie usta „śmią pochlebiać sobie”, że mają wyśpiewać czy wyśpiewują epos i ethos narodu! Czułam się jak śród cudzoziemców! Nałkowska olśniewała. Trzyma się coraz lepiej, musi mieć świetnych masażystów i kosmetykarzy, bo nawet gładka się zrobiła na gębie i na szyjsku. I co za ton, co za pewność siebie, już nie znakomitej pisarki, ale wielkiej figury politycznej! [...] Oczywiście, jako pierwsze po tylu latach zebranie Pen-Clubu, zajęto się przede wszystkim rezolucją polityczną, wystosowaniem akcesu do apelu intelektualistów francuskich (Joliot) do ONZ o całkowite rozbrojenie Niemiec.
Warszawa, 14 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj tu milicja wtargnęła do uniwersytetu i kazała usunąć flagi wywieszone jeszcze na pierwszego Maja i pozostałe na trzeci. Bo święto 3 Maja jest zniesione. Doprowadzą do tego, że się je będzie świętować ukradkiem jak za caratu.
Wrocław, 4 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
WRN, którego proces się obecnie przygotowuje, był za okupacji organizacją najbardziej zasłużoną, bezkompromisową i ofiarną w walce z Niemcami. I tych ludzi ma się sądzić za szpiegostwo.
Ale w Rosji nie ma innych procesów politycznych jak procesy o szpiegostwo. To ich cyniczna nikczemna metoda walki z przeciwnikiem politycznym. WRN było za okupacji jeszcze bardziej popularne niż AK. Jeśli nie pracowali w niej, to sympatyzowali z tą organizacją wszyscy najlepsi ludzie w Polsce. Jeśli rząd obecny zdołał osiągnąć jakieś zdobycze moralne na społeczeństwie - utraci je wszystkie w tym procesie. Sądzić się w nim będzie naród, który patrzy, milczy i wszystko zapamięta.
Zdaje się, że oni chcą zniszczyć teraz socjalistów. Potem przyjdzie kolej na demokratów, potem na katolików, wreszcie na czystkę w PPR. Ostoją się jedynie ludzkie wywłoki oraz ugodowcy – apologeci uległości wobec każdego rządu, ugody z każdym stanem rzeczy. Rosja jest wielka i cierpliwa – nie spocznie póki nie wykona (innymi tylko środkami) na Polsce programu hitlerowskiego. Z Polski zostanie czarna miazga, którą można będzie do woli urabiać.
Warszawa, 17 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Zadziwia mnie, ile zieleni zyskałam przed moim oknem od ubiegłego roku. W ulicy 6 Sierpnia, na tle przytułku Felicjanek obnażył się ogromny kasztan okryty właśnie mnóstwem kwiatów. Nieco dalej zielenieje drugie drzewo. Na prawo w jakimś podwórzu na Mokotowskiej widać przez wyrwę ruin bez fiołkowo kwitnący. Na murze zrujnowanego domu Kowalczewskiej po usunięciu gruzów przez szkołę Jurka zazieleniło się nagle w czterech miejscach dzikie wino, nie zabite nawet przez pożar.
Warszawa, 18 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj o 9.30 wieczorem wyjechałam do Wrocławia. Trafiłam na czysty, nowy czy zremontowany wagon (oczywiście bez wyściełania), dobrze ogrzany i oświetlony elektrycznością. Myślałam więc, że podróż będzie świetna, tymczasem była koszmarna z powodu niesłychanego opóźnienia. A raczej słychanego, bo wszyscy o tym w pociągu mówili, że od jakiegoś czasu znów pociągi źle chodzą. Tak samo jak i listy, i paczki znowu zaczęły ginąć, aż na to w najbardziej prorządowych gazetach alarm podnoszą. Qui trop embrasse mal etreint – jak mówią St. i Anna. Gdy państwo jęło zagarniać wszystkie dziedziny życia – zepsuło się jego funkcjonowanie nawet w tych dziedzinach, w których dotąd funkcjonowało świetnie. Czyż poczta i koleje nie sprawiały się do tych czasów tak idealnie, jakby były stworzone do zarządzania przez państwo? W samej rzeczy państwo – instytucja ze swej natury na wskroś wojenna – w czasie pokoju nadaje się jedynie do prowadzenia poczty, telegrafu, pryncypalnych dróg kołowych, kolei, może jeszcze niektórych gałęzi ciężkiego przemysłu (zwłaszcza zbrojeniowego) i... elementarnego nauczania analfabetów. Wszystko inne zdaje się przerastać jego kompetencje. A teraz i te swoje obowiązki, do których dorosło, tak źle spełnia. Wracając tedy do podróży, jechaliśmy siedem godzin do Łodzi, wlokąc się „noga za nogą" i przystając to na małych stacyjkach, to w polu.[...]
Przypomniała mi się tej nocy pewna nowela Czechowa o takim właśnie pociągu (towarowym), co nie wiadomo było, ani po co się zatrzymuje, ani kiedy ruszy.
Warszawa-Wrocław, 11 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj minął denerwujący dzień wyborów. W organizacji „zwycięstwa wyborczego” rząd wykazał wielką dyplomatyczną umiejętność operowania szantażem i zaskoczeniem. We wszystkich urzędach i instytucjach, a nawet domach prywatnych zwoływano zebrania przedwyborcze, na których zobowiązywano obecnych do podpisywania deklaracji poparcia „trójki” (Blok Demokratyczny). W urzędach bez ogródek mówiono o wyrzuceniu ze służby w razie głosowania inaczej. Na prowincji szantaż był grubszy – straszono „dalszymi konsekwencjami” aż do „Sybiru” włącznie.
Stopień zastraszania był tak wielki, że do nas przychodzili ludzie jeszcze płaczący z rozpaczy i upokorzenia. Wszyscy czuli wokół siebie niewyraźne męczące zagrożenie. Tak „przygotowawszy” wybory – w samym dniu wyborów zwolnili nacisk i w rzeczywistości tajność głosowania (przynajmniej w naszej komisji) nie była naruszona. A zastraszenie było takie, że ludzie bali się, czy przy wejściu do lokalu komisji nie będą sprawdzać kartek, a nawet... rewidować. Uspokajałam wszystkich, że to niemożliwe i że taka rzecz w żaden sposób nie może być stosowana.
Mimo to wszystko nastrój w kolejkach był tak antytrójkowy, że ludzie głośno robili drwiące uwagi, jakby w zupełnej pewności, że wszyscy myślą to samo. Myśmy nie byli na zebraniu i głosować chodziliśmy sami, gdyż podobnie upokarzające metody pędzenia stadami pod strażą „komisarzy” nie są do przeżycia dla wolnego człowieka. Myślę, że rząd bardzo w opinii publicznej zaszkodził sobie takimi metodami przedwyborczymi. Nie wiem, dlaczego działają tak wbrew własnemu interesowi? Nie przekonywa się społeczeństwa w tak trudnych okolicznościach łamiąc mu kręgosłup moralny. I nie wychowuje się do praworządności przekraczając własne przepisy.
Warszawa, 20 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Piechotą przy niewysłowionej pogodzie do Ogrodu Instytutu Głuchoniemych. Stach zabrał się zaraz do pielenia i przez czas, gdy wybierałam petunie, wypełł dwa duże okna inspektowe z chwastów. Wracaliśmy taksówką. Szofer w czasie drogi nagle spytał: „Proszę państwa, czy to dzisiaj nie wolno wywieszać flag?” „Owszem, wolno” – odpowiedzieliśmy. W gazetach było nawet urzędowo ogłoszone, że flagi wywieszone 1 maja mają pozostać do 3 maja włącznie. „Niech pan patrzy, przecież i na wszystkich gmachach rządowych są dziś flagi” „Tak? – pyta szofer. – To dlaczego mnie policja kazała zdjąć flagę?” „Pan miał prawo nie posłuchać i powołać się na ogłoszenie w gazetach. Niech pan patrzy – powtarzam – przecież wszędzie są flagi.” „Tak – odpowiada. – Ale ja mieszkam na Pradze. Tam zakazują.” Przypomniało mi się, jak zeszłego roku we Wrocławiu policja kazała 3 Maja zdjąć flagę z uniwersytetu. Kiedyśmy już wysiedli z taksówki i zapłacili, szofer jeszcze raz ku nam zawołał: „Proszę państwa, czy to prawda o tym ogłoszeniu, że wolno dzisiaj flagę wywiesić?”. „To święta prawda – mówimy. – Tak było.” „Bo ja chcę wiedzieć. Bo ja jadę do domu, to ja tę flagę wywieszę.” Wzruszyło mnie to przejęcie się prostego człowieka sprawą zdegradowanego 3 Maja – do której rocznicy nigdy nie miałam nabożeństwa, gdy święciły ją tłuste brzuchy kołtunerii. A oto nietakt rządu sprawił, że 3 Maj[a], tak jak być powinno, stał się świętem ludu. To są nieoczekiwane reperkusje taktycznych błędów – „głupstwa władzy”.
Warszawa, 3 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
O szóstej miałam odczyt w Klubie Inteligencji Pracującej. Ten sam odczyt, który wygłaszałam na prowincji. Po raz pierwszy mój odczyt wywołał nieprzyjemną dyskusję, w której komuniści starli się nie tyle ze mną, ile z moimi słuchaczami „reakcjonistami”. Ciekawe, że komuniści byli bardzo wytwornie ubranymi (jedwabne koszule) panami (Żydzi), a rzekomi „reakcjoniści” byli prostymi, ubogimi ludźmi, co mieli śmiałość domagać się, aby pisarz odzwierciedlał też złe czy smutne strony obecnej rzeczywistości, aby mówił prawdę. Ale odezwał się też i prawdziwy reakcjonista, istny Bęcwalski, którego w kilku zdaniach wywrzeszczana pochwała mego odczytu była najzupełniejszym wypaczeniem jego sensu. To wystąpienie zrobiło mi dotkliwą przykrość.
Przykre wrażenie na sali (było około 200 osób w salce na 50) zrobiło, że jeden z dwu komunistów dopytywał się, jak się ci dwaj prości ludzie (jeden był kolejarz) nazywają i kto to są. Zupełnie jakby miał zamiar zaraz lecieć do Gestapo. Po odczycie podszedł do mnie pieniąc się: „Oni mówili przeciw ustrojowi”. „Proszę pana – odpowiedziałam – jeśli mówili szczerze o tym, co ich boli, to tym samym składali świadectwo, że w tym ustroju można mówić szczerze. Lepiej jest, kiedy człowiek wypowie swoje obawy i zastrzeżenia, niż gdy je nosi w sobie. Jeśli to są kompleksy, to to jest rozładowanie kompleksu.”
Warszawa, 5 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj byliśmy na „Fantazym” – premiera złączona z jubileuszem [35-lecia] Teatru Polskiego i [45-lecia pracy Arnolda] Szyfmana. Uroczyste przedstawienie z Prezydentem i rządem. Pierwszy raz byłam na takim w obecnej Polsce. Przyjechaliśmy wcześnie i widzieliśmy, jak cały skład teatru z Szyfmanem na czele biegnie kłusem (dosłownie) na powitanie Bieruta. Jednocześnie zaczął napływać nowy grand monde. Panie o pospolitych brzydkich twarzach i wymyślnych koafiurach, ubrane w długie wieczorowe suknie, prawie wyłącznie czarne, i przeważnie źle uszyte. [...] Z powodu konieczności zaproszenia mnóstwa wysokich sfer i gości z prowincji wszystkie premierowe pierwsze miejsca cofnięto do tyłu, za co w zaproszeniach osobnym druczkiem przeproszono – rzecz niebywałej elegancji jak na te czasy.
[...]
Siedzieliśmy tuż przed lożami, tak że nie widziałam wejścia wysokich władz, oznajmił mi o tym tylko hymn narodowy orkiestry i powstanie całego teatru. Przedstawienie było bardzo starannie wyreżyserowane, w pełnym, zdaje się, tekście. Dekoracje Roszkowskiej doskonałe, były oklaskiwane przy każdym podniesieniu kurtyny. [...] Przedstawienie skończyło się dopiero około jedenastej. Miałam chęć zostać jeszcze na części jubileuszowej, ale Stach naglił do domu, więc wyszliśmy zaraz po 5 akcie. Przed teatrem olśnił mnie i zdumiał widok parku samochodowego, czekającego na wszystkie bawiące w teatrze znakomitości, które licząc z bankietem – nie wcześniej chyba jak o jakiej drugiej zwolniły biednych szoferów. Było chyba ze sto samochodów, zajmujących z obu stron teatru całą przestrzeń aż do Nowego Światu. Same najpięknicjsze limuzyny, od których bił blask nawet w nocy. Tak co do liczby, jak co do piękności aut nigdy czegoś podobnego za przedwojennej Polski nie widziałam. Trudno o wspanialszą demonstrację naszych nierówności społecznych.
Warszawa, 13 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Siadłam do roboty, gdy nagle ktoś gwałtownie jak na alarm zadzwonił. Przyszedł egzekutor podatkowy i... zajął mi meble za ów zapłacony i przepłacony podatek z 1946 roku oraz za fikcyjną pretensję z kwietnia bieżącego roku, za który podatek też wpłaciłam i co do czego wyjaśniłam już w urzędzie, że nie robili żadnego domiaru za kwiecień i że nie mają o to żadnej pretensji. Egzekutor, może 18-letni chłopak o złej brzydkiej gębie, zachowywał się z bezprzykładną brutalnością. Nie spałam całą noc z gniewu i myślałam, że zdechnę na atak serca albo na udar mózgowy, tak się tym chamstwem i tą niesprawiedliwością zirytowałam.
Warszawa, 16 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Już kwadrans przed ósmą byłam w Urzędzie Skarbowym na Niepodległości 132. O ósmej było już kilkoro interesantów, ale jeszcze ani jednego urzędnika. Gdy wreszcie przyszedł referent, z którym mam do czynienia, zaczął tak wrzeszczeć i natrząsać się nade mną, i ryczeć: „Czy pani jest inteligentna, czy nie? Ja pani sto razy mówiłem, że z tym trzeba iść do naczelnika!”. Kiedy najcichszym głosem (którego prawie wydobyć nie mogłam, tak mi się zrobiło słabo ze wstydu, wstrętu i obrzydzenia) zauważyłam, że naczelnik odmówił sprawdzenia moich kwitów – ten drab dalejże ryczeć jeszcze głośniej: „To niech pani idzie do Naczelnika Urzędu. Naczelnik to nie zwierz, nie zje pani. Niech pani sobie idzie, bo ja już nie mam dla pani zdrowia” itp. Wyszłam na korytarz i nagle straszliwie się rozpłakałam – nie nad sobą (choć w życiu nikt na świecie mnie tak nigdy nie traktował), ale nad biedną Polską. Na tych prymitywów, wbrew przysłowiu „Moskwa nie wierzy łzom” – zrobiło to nieoczekiwane wrażenie. Wokoło zapadła nagle cisza, a gdy dźwignęłam się i weszłam do owego naczelnika spod ciemnej gwiazdy (co 7 lipca odmówił mi sprawdzenia kwitów wrzeszcząc: „Ta pani sama nie wie, czego od nas chce!”) – w milczeniu przyciągnął liczydła i wziął się do sprawdzania. Kiedy skończył, napisał coś na nakazie zajęcia mebli, oddał woźnemu mówiąc: „do egzekucyjnego”, a skasowawszy wystawiony mi nakaz na 24 tysiące zł krzyknął: „Może pani iść do domu”, i wyleciał z pokoju, nie tylko mnie nie przeprosiwszy, ale tak szybko, że nie zdążyłam powiedzieć: do widzenia. Tak się zachowują urzędnicy „demokratycznej” Polski, którzy popełnili omyłkę o 34 tysiące na szkodę takiego jak ja, to jest wzorowego płatnika. Ktoś powiedział mi, żeby to opisać. Ale to nie odniosłoby żadnego skutku. Ci ludzie nic nie czytają, nic nie wiedzą i nie rozumieją, tak że nawet, jakby im kto przeczytał – ni słowa by nie pojęli.
Warszawa, 17 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś poszliśmy na piątą do „Czytelnika” na ową uroczystość wręczenia nagrody „Odrodzenia” Andrzejewskiemu za „Popiół i diament” – ten paszkwil na młodzież polską, na Polskę w ogóle, nazywany powszechnie „Gówno i zamęt”. Trudno opisać monstrualną nudę uroczystości, chociaż urządzono w tym roku wszystko lepiej niż w zeszłym. Zamiast stołu w podkowę rozstawiono małe czarne stoliki. Zamiast ciastek i lodów, których nikt wówczas prawie nie tknął, takie były ohydne, dali niezłe „petit-foury”, dobrą kawę i jakie takie mrożone wino. Jury w pełnym składzie siedziało przy stole i nadano imprezie charakter posiedzenia, na którym wypowiadali się wszyscy sędziowie bez wyjątku. Przy tym mówiono nie tylko o nagrodzonym, ale i o kontrkandydatach, i ta innowacja bardzo mi się podobała. Stąd można było się od razu zorientować, że za Andrzejewskim głosowali: Kleiner, Nałkowska, Breza, Iwaszkiewicz, za innymi (lub za Borowskim) Krzyżanowski, Wyka; Żółkiewski prawdopodobnie za Kottem. Breza mówił o entuzjazmie, jaki wzbudził Andrzejewski u czytelników – wszystko nieprawda; wzbudził entuzjazm tylko u ludzi rządu i to nie wszystkich, i u komunistów – i to nie wszystkich. [...] Wśród gości nie było prawie literatów (oprócz Tuwima).
Warszawa, 22 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Nadeszły czasy, w których dowodzi się narodom, że nie potrafią znieść wolności i zamożności – że mogą ich tylko nadużywać. Demokracja to dyskusja i perswazja. Tam gdzie się kończy prawo swobodnej dyskusji i perswazji, przychodzi propaganda i urzędy bezpieczeństwa. Nie jest rzeczą przypadku, że wszelkie Komitety i Urzędy Bezpieczeństwa są od czasów najdawniejszych tak bezwzględnie znienawidzone, że przy każdej zmianie ustroju w jakąkolwiek stronę – na lewo, czy na prawo – ludzie „bezpieczeństwa" znajdują się natychmiast w śmiertelnym niebezpieczeństwie od nienawiści powszechnej.
Nie idzie o to, żeby być młodym, idzie o to, żeby być żywym.
Warszawa, 15 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Zapomniałam odnotować, że w niedzielę na eksportacji prymasa Hlonda były stutysięczne przeszło tłumy, tak że ruch tramwajów musiał zostać wstrzymany na dość długo. Przypuszczam, że dziś takie same tłumy były na pogrzebie i żałuję, że nie poszłam. Ostatni to bowiem „princeps” dawnej Polski schodzi do grobu. Ciekawe, że trasa eksportacji szła od Szpitala Elżbietanek na Mokotowie przez Bagatelę i Aleje koło Belwederu – wyobrażam sobie, jak ludzie Moskwy patrząc przez okna siedziby Piłsudskiego musieli zielenieć z wściekłości. Dziś widziałam na ulicach sporo chłopów w barwnych regionalnych strojach, którzy widać przyjechali na ten pogrzeb. A w gazetach wczorajszych na pierwszym miejscu pod olbrzymimi tytułami opisano pogrzeb 30 ekshumowanych PPR-owców, powieszonych czy rozstrzelanych za okupacji, oraz „tłumy” pogrzebowi temu towarzyszące. A o eksportacji Hlonda tylko: „w eksportacji kardynała Hlonda wzięło udział duchowieństwo katolickie, bractwa kościelne oraz przedstawiciele organizacji katolickich”. Narodu nie spostrzeżono.
Warszawa, 26 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Polska jest sowietyzowana, a nade wszystko – rusyfikowana w takim tempie, że nawet ja, co nie miałam złudzeń i wszystkiego tego się spodziewałam, jestem przerażona. Radio od rana do nocy zieje moskiewszczyzną. Mój Boże, toć doby nie starczyłoby, żeby uczyć o Polsce, mówić o Polsce, lecz Polska znikła z radia. Mówi się tylko o Rosji. Pismo „Radio i Świat” jak płatny komiwojażer „dobrego interesu” zachęca tych, co przeszli „radiowy kurs lekcji rosyjskiego” do czytania „Prawdy”, „znanego w całym świecie organu partii bolszewików”. Dziś po raz pierwszy miasto dekorowano tylko na czerwono, i po raz pierwszy zobaczyłam wywieszone portrety Stalina. Już przypomina się straszliwy zbezczeszczony Lwów z 1940 roku. Bronkowie widzieli już dziś pochód z niesionym portretem Stalina. Wiech zaplugawia coraz bardziej język polski rosyjskimi zwrotami, a w „Przekroju” obrzydza historię Polski w niby to humorystycznych opowiastkach obliczonych na przypodobanie się moskiewskiemu władcy. Może w innych warunkach byłoby to dowcipne, dziś jest moralnie skandaliczne. Coraz wyraźniej widać, że idzie o to, żeby splugawić Polakom wszystko, co polskie.
[...]
Od Niemców groziła Polsce zagłada biologiczna, od Moskali – stokroć straszniejsza – duchowa i moralna. Jestem zrozpaczona, że tyle Polaków okazało się podatnymi do nikczemności. Zresztą myślę, że przyjdzie i zagłada biologiczna: nadchodzą czasy, w których zginie nowych sześć milionów Polaków.
Warszawa, 6 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Oto dziewięć niezwykle ciekawych dni, w które nie pisałam. Ponieważ Warszawa była (bo nie byłoby ścisłe mówić „żyła”) pod znakiem kongresu zjednoczenia PPR i PPS (prawdą byłoby: kongres unicestwienia PPS), więc choć byłoby wiele innych rzeczy do zanotowania, mówmy, co się o tym zapamiętało. Dekoracja miasta była w bardzo złym, ordynarnym guście. Gdy się tyle już wydaje pieniędzy, można było się pokusić o trochę piękna i dobrego smaku. Tysiące słupów niebotycznych, z gruba tylko ociosanych i prostacko na skos u góry obciętych, wyglądało koszmarnie. I nie było nadto w żadnej proporcji do mnóstwa wiotkich szmatek, którymi je obwieszono. Czerwone strzępki majtają się na wietrze. Ludzie mówią, że Warszawa na kongres „osłupiała, a potem się zaczerwieniła”.
[...] O 5 po południu 14 grudnia otrzymałam całkiem nieoczekiwanie zaproszenie na Kongres. Po pewnym wahaniu i namyśle postanowiłam pójść. St., który znów leży chory, powiedział – i aż mną to wstrząsnęło, bo mówił prawie ze łkaniem w głosie: „Trzeba, żeby ktoś tam poszedł i przeżył, i zobaczył tragedię ginącego narodu. Przecież to jest nowy sejm grodzieński”. Nie wiem dlaczego, poczułam wtedy w całej sobie jakby gorący protest i odpowiedziałam dosyć ostro: – „Otóż ja nie uważam narodu za ginący i nie uważam, aby to była tragedia narodu ginącego. Gdybym tak myślała, to bym nie poszła. To bym w ogóle nigdzie już nie poszła, tylko skończyłabym z życiem”. Nie mówiliśmy więcej o tym, a ja usiłowałam jeszcze myśleć: „To się odbywa jedna z wielkich przemian, które niosą w sobie rzeczy złe pomieszane z dobrymi – i których bilans nie może jeszcze ani być zrobiony, ani osądzony, jako ujemny albo dodatni. [...]”.
Nazajutrz rano wyszłam. Przed tą ohydną palisadą obwieszoną płatkami cienkiej lichej materii stało ze sto aut najpiękniejszych, zagranicznych – że piękniejsze nie mogłyby stać na zajeździe dawnych hrabiów i książąt. I na tych słupach, i na latarniach wszędzie głośniki, założono ich w naszej okolicy chyba z kilkadziesiąt. Przy wejściu do Politechniki młodzież płci obojga w zgniłozielonych bluzkach i koszulach z przeraźliwie czerwonymi krawatami (Zetempe) sprawdzała zaproszenia i legitymacje. I jak kontrolerki w kinie przeprowadzała gości do przeznaczonych dla nich miejsc. Wbrew oczekiwaniu, goście mieli miejsca w hali na dole (a nie na jednej z czterech piętrowych galerii), tak że mnie żółtowłosa krępa panna zaprowadziła do pierwszego rzędu, ale jakoś własnym przemysłem udało mi się wkręcić głębiej w jakiś czwarty czy piąty rząd.
[...] Kiedy wchodzili na salę dygnitarze, cała sala wstała z rykiem: niech żyje! i z hucznymi oklaskami. Witano w ten sposób kolejno: Żymierskiego, Cyrankiewicza, Minca, Bermana, Spychalskiego, Zambrowskiego [...].
Bierut wszedł nie jak inni głównym wejściem i środkiem sali, ale ukazał się od razu na trybunie przyjęty tzw. żywiołową manifestacją, która trwała kilka minut i zakończyła się gromadnym śpiewem „Międzynarodówki”, odtąd już rozlegającej się co chwila i przy byle okazji. Bierut witał kongres długim przemówieniem, co chwila przerywanym oklaskami i okrzykami. I nie wiem, czy sprawa owacji była nie dość dobrze zorganizowana, czy sala tak spontanicznie niesforna, ale nie tylko kwitowano różne ustępy mowy oklaskami, lecz z głębi sali inicjowano okrzyki, przerywając Bierutowi w pół słowa. Największym entuzjazmem odznaczały się krzyki na cześć Rosji i Stalina, tak że ani na chwilę nie można było stracić uczucia, że się jest już w głębi Rosji. Były nawet wrzaski skandujące: „Sta-lin! Sta-lin!”. A potem: „Bie-rut! Bie-rut!” etc.
Po Bierucie witał Zjazd Żymierski od armii. Jego przemówienie było troszeczkę mniej rosyjskie niż Bieruta. Ośmielił się wspomnieć o tysiącleciu naszej historii.
Powitania kongresu „zlania” trwały długo, gdyż każdy składał przy tym swoje credo polityczne, pilnując, aby nie brakło w nim żadnego słowa obowiązującej liturgii. Zdumiona byłam ilością „partii”, które witały kongres. Okazało się, że jest jeszcze nawet jakieś PSL, że istnieje Stronnictwo Pracy, że trwa jeszcze skupiające „inicjatywę prywatną” Stronnictwo Demokratyczne, w którego imieniu witał Kongres W. Barcikowski. [...]
Po powitaniach zaproponowano skład prezydium w liczbie chyba z siedemdziesięciu osób. Była to najdłużej trwająca propozycja, jaką kiedykolwiek komukolwiek uczyniono. Odczytywanie proponowanych kandydatów trwało chyba z godzinę, gdyż każde nazwisko oklaskiwano.
W końcu nawet nie bardzo było słychać te nazwiska, sala mechanicznie reagowała na każde sutymi oklaskami. Wśród kandydatów do prezydium nie było: Borejszy, Szwalbego, Osóbki-Morawskiego. PPS w ogóle słabo była reprezentowana. Natomiast, owszem, figurował w prezydium Gomułka.
Prezydium składało się z wielkiego ołtarza, podwyższonego, gdzie siedzieli: Bierut, Cyrankiewicz, Berman, Zawadzki, Zambrowski, Spychalski, Rapacki – a z drugiej strony Bieruta: Minc, Radkiewicz i jeszcze jakiś mi nie znany. W dwu niższych kondygnacjach – plebs prezydialny, widać tam było górników (jeden dla okrasy siedział przy głównym stole), robotników, chłopki, nawet w łowickich wełniakach.
Pisarze siedzący przede mną zachowywali się manifestacyjnie aż do histerii. Dobrowolski zainicjował okrzyki na cześć Stalina i Rosji, pierwszy wstawał, klaskał, ostatni siadał, zdawało się, że tylko patrzeć, a też się zleje z ogromnego wzruszenia. Tuwim, który wyglądał jak stary lichwiarz z obrazu nie pamiętam już którego mistrza, również krzyczał i klaskał i wstawał, a prócz tego co chwila wyrzucał w prawo i w lewo zaciśniętą pięść (najohydniejsze pozdrowienie, jakie ludzkość kiedykolwiek spłodziła) pozdrawiając to Greków (skandowano Mar-kosz! Mar-kosz!), to Hiszpanów. Jest wstydem dla pisarza używać tego „salutu”, tego gestu nie tylko nienawiści, ale i brutalności.
Teraz zaczęły się powitania zagraniczne, oczywiście od przedstawiciela partii bolszewików – Ponomarenki. Kiedy wchodził na trybunę, znowu tzw. żywiołowa manifestacja – wszyscy wstali z nieopisanym gwałtem, krzykiem, klaskaniem. Skorzystałam z tego gwałtu i za Wyrzykowskim, który spieszył na okolicznościową audycję radiową, przepchałam się do wyjścia. W progach sali stanęliśmy jeszcze na chwilę i przypatrywałam się Ponomarence na trybunie. Wygląda na Żyda i mówi z wybitnie żydowskim akcentem po rosyjsku. Wychodząc bocznymi drzwiami, zbłądziliśmy i zamiast do głównego wyjścia, zaszliśmy do... bufetu zastawionego kanapkami, winem i piwem. Automatycznie zjedliśmy parę kanapek i wypili po dwie szklaneczki czerwonego wina dalmatyńskiego. Obsługujące nas panny mówiły do nas przez: „towarzyszu” i „towarzyszko”.
Warszawa, 15–21 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Kongres [...] trwał cały tydzień. Setki głośników rozwieszone nad miastem rzadko się odzywały, ale gdy zaczynały huczeć, dudnienie szło nad Warszawą pełne grozy, przypominające tubę szaleńca ze Słonimskiego „Dwu końców świata”.
Frania zapytała mnie przed kongresem: „Proszę pani, o czem oni tam będą radzić? Czy oni uradzą, żeby Ruscy sobie stąd poszli?”. Biegała po mieście przypatrując się, słuchając głośników, wreszcie przyszła z konkluzją: „Oni tam nic dobrego nie uradzili. Na swój własny tyłek bat sobie ukręcił, ten co się tam z nimi zgodził”. Oto vox populi.
Ktoś powiedział: „Zabili Narutowicza, no, więc mają Stalina”. [...] Piłsudski był dla reakcji polskiej za lewicowy, nazywali go bandytą i pomawiali o konszachty z bolszewikami, a więc mają agenta bolszewickiego, Bieruta, na czele rzekomego państwa. Ciągnęli Polskę tak daleko w prawo, aż sznur się urwał i runęła w przepaść lewego ekstremu. Musi teraz tak rosnąć i tak się budować, by ponad krawędzie przepaści wynieść się aż ku niebu. Sięgnąć twórczymi wartościami tam, dokąd nigdy nie sięgała. Wierzę, że wszystko, co się teraz dzieje, nawet najgorsze, wyjdzie w końcu Polsce na dobre.
Warszawa, 15–21 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W piątek byłam w „Czytelniku”, zapytałam Szymańską, dlaczego nie otrzymaliśmy czterech wydanych już tomów Mickiewicza, chociaż wypełniliśmy deklarację i wpłacili należność. „Nikt jeszcze nie dostał – odpowiedziała. – Ach, proszę pani, mamy z tym kłopoty. Kłopoty z przypisami. Trzeba na nowo wszystko robić. Bo to, wie pani, robili ludzie, którzy od trzydziestu lat tym się zajmują, zanadto już zrutynizowani, te przypisy są zdawkowe, szablonowe.” „Rozumiem” – rzekłam na to.
Sprawa jest jasna. Przypisy nie zostały spreparowane według recepty i marksizmu-leninizmu i teorii walki klasowej. Nie mogąc zmienić tekstów Mickiewicza, wypacza się je za pomocą odpowiednio spreparowanych przypisów. A może i teksty wydały się podejrzane. Przecież to bije w oczy – w serce – że cały Mickiewicz jest niecenzuralny. Chciało by się w tym dzisiejszym ustroju zobaczyć coś dobrego, jak najwięcej dobrego. Mam tyle dobrych chęci. Ale ustrój oparty na tak przebranej mierze kłamstwa, na tylu niesprawiedliwościach społecznych, na tylu dyskryminacjach klasowych, pochodzeniowych, a teraz już i wyznaniowych, na takim dogmatyzmie, nie może się ostać, musi runąć doprowadziwszy przed tym do nierówności i nienawiści społecznych, o jakich prywatnemu industrializmowi kapitalistycznemu nawet się nie śniło.
Warszawa, 16 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
We wtorek idąc przez miasto piechotą od Nowego Światu do domu, wstępując po drodze do Krakowskiej, a więc szłam wielu ulicami – minęłam przeszło dziesięć sklepów z mięsem. Były to spółdzielnie, sklepy państwowe i prywatne. We wszystkich bez wyjątku leżały i w oknach wystawowych (do pół wysokości okna), i w samych sklepach na półkach olbrzymie połcie słoniny. W żadnym z tych sklepów nie było dosłownie ani jednego człowieka, który by tę słoninę kupował. Wstępowałam do czterech takich sklepów i pytałam sterczących bezczynnie za ladą sprzedawców. „Proszę pana (pani), czy szczęśliwi posiadacze bonów mają tak dużo tłuszczu, że nie kupują tej słoniny? Dlaczego w takim razie my, zwykli nieuprzywilejowani ludzie, którzy nie mamy w domu tłuszczu, nie możemy jej kupić?”. W jednym sklepie odpowiedziano mi: „Nie wiem”. W drugim: „Ciemna masa musi czekać, aż panowie raczą kupić”. W trzecim nie odpowiedziano mi nic, przypuszczając zapewne, że to jakieś prowokatorskie pytanie. W czwartym subiekt, czy właściciel powiedział: „My nic nie wiemy i nie rozumiemy. Słoniny sprzedawać nie wolno, tylko na bony. Ci z bonami nie zgłaszają się, na darmo tylko sterczymy i nic nie robimy, tylko marzniemy”. W dwu z tych sklepów, do których weszłam stało w każdym po jednej kobiecie, przyszły zarejestrować bony na marzec. Ale i one nie kupowały tej słoniny.
Frania opowiadała mi na temat tejże samej słoniny, że słyszała na własne uszy, jak kierownik sklepu mówił do jakiegoś „z tej komisji kontrolnej”: „Co mamy robić z tą słoniną? Przecież nam się zaśmierdza i pleśnieje”.
Warszawa, 3 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W niedzielnym koncercie Chopinowskim („Żywe wydanie dzieł Chopina”) szczególnie podobało mi się rzadko grywane i rzadko przeze mnie słuchiwane Scherzo cis-moll. Dotąd najlepiej lubiłam b-moll (pomrukujące), ale teraz to cis-moll postawię chyba koło niego. Dziś mieliśmy aż trzy koncerty Chopina. W południe szkolny z Krakowa (z objaśnieniami kochanego wilnianina Rutkowskiego), w którym po raz pierwszy od 10 lat usłyszałam moją ukochaną etiudę a-moll z opusu 25-go.
O wpół do siódmej recital Ekiera z „Romy” – z „Barkarolą” dosyć rzadko grywaną. Wieczorem zwykła środowa audycja o 9.15 z płyt w wykonaniu Rubinsteina. Ta „ulewa” Chopina jest naprawdę jak deszcz „srebrzysty”, zmywający błoto moskiewszczyzny, od której człowiek się już dusi.
Jest jeszcze w tych koncertach jedna rozczulająca rzecz. W tym roku jednocześnie przypada setna rocznica Słowackiego. Nie jest świętowana, nie wolno, bo Słowacki nie był nigdy moskalofilem. Otóż radio przemyca Słowackiego w ten sposób, że przerwy w koncertach wypełnia wierszami Słowackiego. Niestety, boją się wierszy najpiękniejszych – czytają liryki, ale tylko najbłahsze. Nadto czytają fatalnie. „W Szwajcarii” recytowane przez Mileckiego jest po prostu nie do słuchania. Ale tak zmarnieliśmy już w swych pragnieniach, że uważa się to już za jakieś zwycięstwo, iż udaje się choć tak przemycić największego polskiego poetę.
Warszawa, 9 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W poniedziałek o wpół do siódmej rano przyjechała Anna. Przywiozła mi parę kopert z moich listów. Stwierdziłyśmy dowodnie, że wszystkie moje listy są otwierane i czytane przez cenzurę. Odklejają w tym celu nie górną, ale dwa boki dolnej części zamknięcia koperty. Tamtędy wyciągają list (podobno istnieje do tego specjalny przyrząd, na który list się nawija). Koperty są potem aż sztywne od kleju i całe tym klejem cenzorskim pomazane. Nie umieją też widać dość umiejętnie listów z powrotem wkładać, bo listy przychodzą tak pogniecione, że je trzeba... prasować. Jeszcze pewniejszym dowodem otwierania listów jest fakt, że w jednym z moich odesłałam Annie list Wandeczki Hoffmanowej, która umiera na raka w Londynie. Był to zapewne jej ostatni w życiu list. Przysłała go Annie wraz z paczką herbaty, a Anna mnie go przesłała do przeczytania. Zwróciłam go Annie ze względu na jego serdeczny i osobisty charakter. Ale żałuję, bo cenzor, czy go zatrzymał, czy też po prostu zapomniał z powrotem włożyć, dość, że list Wandeczki zaginął- w kopercie był tylko list mój ze słowami: „list od Wandeczki załączam”. [...)
Ileż to gwałtu podniesiono by w naszych urzędówkach, gdyby się np. okazało, że w Ameryce czy Anglii otwierają prywatne listy. Jakby to wszystkie nasze pióra i piórka zgrzytały o „państwach policyjnych”.
Bo przecież w istocie najlepszym sprawdzianem panowania systemu policyjnego jest podsłuch telefoniczny i tajne podczytywanie listów. Lecz taki system panuje właśnie w państwach „demokracji ludowej ze Związkiem Radzieckim na czele”. W państwach, w których dla tym większego omamienia i niepoznaki nie istnieje oficjalnie słowo „policja”.
Warszawa, 17 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W środę byliśmy na akademii Towarzystwa Naukowego ku czci Słowackiego. Kolumnowa sala uniwersytetu była przepełniona (chyba ponad tysiąc osób). Kleiner mówił przeszło godzinę banały – to mistrz banału i wirtuoz w rodzaju tych, co bez partytury prowadzą orkiestrę. Na pamięć mógłby przez 24 godziny mówić wodniste zdania, a że umie chyba całego Słowackiego na pamięć, więc i cytować może, jakby się z niego sypało. Ani w tym konstrukcji, ani choćby jednej żywej myśli.
Ale że ja chcę zawsze za wszelka cenę znaleźć we wszystkim coś pozytywnego, znalazłam i w tej nudnej mowie dwie rzeczy do rzeczy. Zwrot, że Słowacki chciał najdrobniejszy przedmiot świata „ocalić od bezwartościowości”, wydaje mi się bardzo trafny, a także sąd, że: „postacie Mickiewicza po prostu żyją, postacie Krasińskiego nade wszystko myślą, a postacie Słowackiego starają się istnienie swoje uwydatnić i zaakcentować, ujawnić się w sposób jak najbardziej intensywny, emfatyczny”. To było ładnie powiedziane i w sposób dosyć odkrywczy. Sądzę jednak, że nie dla tych zwrotów, ale właśnie dla banalnej reszty, publiczność oklaskiwała Kleinera owacyjnie. On zaś kłaniał się wielokrotnie, kiwając samą głową jakby ją ktoś pociągał za sznurek. Czynił to z miną absolutnego triumfatora i władcy dusz. Martyka (po usunięciu Szyfmana – do czego się pono przyczynił – został dyrektorem Teatru Polskiego) niezgorzej mówił: „Testament”. Małyniczówna, pięknie ubrana na staroświecką damę z lat siedemdziesiątych, bardzo dobrze mówiła „Uspokojenie”. Ale oboje trochę za cicho, lub też zła akustyka sali takie wywoływała wrażenie.
Warszawa, 10 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W piątek byliśmy (za zaproszeniem) na niesamowitym, ale dużo dającym do myślenia przedstawieniu moskiewskiego Teatru Dramatycznego – „Wielkie dnie” (obrona Stalingradu). Był to reportaż teatralny, połączenie kina, radia, gazety i teatru. Widowisko złożone z 9 obrazów, w których pokazano kilka scen z walk w Stalingradzie od strony rosyjskiej i niemieckiej, kilka scen w gabinecie Stalina na Kremlu i scenę z Rooseveltem w Ameryce. Wszystkie postacie historyczne wystudiowane do najdrobniejszych naturalistycznych szczegółów, jak z gabinetu figur woskowych. W sumie pokazano całą dobę pracy Stalina (i o to tylko chodziło), aż do momentu, kiedy nad ranem zasypia ze zmęczenia na fotelu (oczywiście z książką w ręku, oczywiście słuchając koncertu D-dur Czajkowskiego) i śpi... kilkanaście minut. Jest to bardzo zuchwałe ryzyko liturgiczne, kazać publiczności patrzeć na te nieme sceny, gdy władca największego imperium układa na biurku ołówki, przyrządza sobie fajkę, chodzi i myśli etc. Tylko demoniczność postaci i świetna gra aktora sprawiają, że to jest nie tylko do wytrzymania, ale w jakiś niezdrowy sposób zajmujące. Naturalizm jest aż żenujący, ma się wrażenie, że się kogoś podgląda. Tylko w przedstawieniu Churchilla na rozmowie ze Stalinem nie ustrzeżono się partyjnej stronności. Churchill jest zagrany jako karykatura – i całkiem pod kątem dzisiejszej chwili. […]
Naturalizm sztuki jest jednocześnie idealistyczny. Rosja – zwłaszcza wyższe sfery – generałów, dygnitarzy oczyszczono starannie ze wszelkich cech ujemnych, a nawet po prostu ludzkich. M.in. – Roosevelt pije whisky, Niemcy piją wódkę szklankami, rosyjscy generałowie nie dotknęli nawet koniaku, który im przyniósł ordynans na polowej kwaterze. Gdy – nieskazitelni abstynenci – wychodzą z narady wojennej, koniak wypija, oczywiście, ordynans. [...] Otóż w tym reprezentacyjnym widowisku, jakoby socjalistycznym, występuje tylko dwoje ludzi prostych: ów ordynans wypijający koniak i kucharka obozowa, jakaś czuwaszka, źle mówiąca po rosyjsku. Obie role są wybitnie śmieszne. Poza tym „lud”, tak jak niewolników w „Księciu Niezłomnym”, widać tylko tłumnie schylony nad czarną robotą kopania rowów obronnych, raz na chwilę ukazują się żołnierze. W „Księciu Niezłomnym" ten lud przynajmniej się skarży na swój los – tu milczy. Całe widowisko grają panowie tego ludu – generałowie, ministrowie, dyktator. Gdyby podstawić pod nich osoby z carskich czasów, rzecz mogłaby być grana za carów bez najmniejszej zmiany tekstu.
Szczególnie charakterystyczna jest scena końcowa, święcąca tryumf zwycięskiej kontrofensywy. Odbywa się to w gabinecie Stalina. On występuje tym razem nie w szarej kurtce (a la Piłsudski), ale w marszałkowskim mundurze - trzej wodzowie (gen. piechoty, gen. artyleru, gen. lotnictwa) – w paradnych mundurach. Lokaj w białej kurtce wnosi wino, piją za zdrowie wielkiego narodu rosyjskiego i wielkiego Związku Sowieckiego. Sala tym razem empirowa, za całe umeblowanie – biało-złocisty jedwabny fotel nasuwający nieuchronnie myśl o... tronie. Na ścianie z dwu stron „tronu” wielkie portrety Kutuzowa i... Suworowa. I na to patrzy Warszawa, i jakaś przecie Warszawa służalczo i niewolniczo oklaskuje scenę z portretem Suworowa, kata Pragi, zdobywcy Warszawy, pogromcy Kościuszki! I ten teatr w gościnie „przyjacielskiej” nie zawahał się przed potwornym nietaktem, przed nieprzyzwoitością pokazania tu tej dekoracji... Tak upadliśmy, że nikt już z możliwością obrażenia nas się nie liczy.
Siedzieliśmy ze St. w pierwszym rzędzie. Ciekawam, czy UB zanotowało, żeśmy nie klaskali.
Warszawa, 10 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W poniedziałek Wielkiego Tygodnia przyjechała Anna. Zaimprowizowała ten przyjazd w stylu Jej najlepszych fantazji. W niedzielę o siódmej wróciła z odczytu OKZZ w jakiejś fabryce. Zrobiło jej się smutno. O dziewiątej zapakowała się i zawiadomiła dom, że wyjeżdża do Warszawy. O jedenastej pojechała na dworzec i... dostała od konduktora nawet sleeping.
Dzisiaj słyszałam w radio pogadankę o Insurekcji Kościuszkowskiej. Nie było ani słowa o tym, że to była walka o niepodległość ojczyzny z Rosją. W tej „łżywej” interpretacji to była walka chłopów i mieszczan z magnaterią, walka „sił postępu z siłami polskiej reakcji”! I już. Tyle szatańskiej pychy, tyle łgarstwa wierutnego musi chyba ponieść karę, nie może chyba zwyciężyć! A jednak – ma to szanse zwycięstwa! Będzie to pierwsze w dziejach świata zupełne zwycięstwo zła, kłamstwa, nienawiści, nad wszelkimi szansami dobra, prawdy, miłości...
Warszawa, 15 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dostawaliśmy mnóstwo zaproszeń. Ponieważ coś wybrać muszę i na coś odpowiedzieć – więc wybrałam podwieczorek u Cyrankiewicza – „pożegnalny” dla wyjeżdżających tego dnia wieczorem aktorów tego tak bardzo złego teatru rosyjskiego.
Kiedyśmy wysiadali z taksówki, jednocześnie z nami wysiadła Elżunia Barszczewska. Po drodze przez dziedziniec do pałacu Rady Ministrów zgadało się o tym teatrze. Wyrażała wniebowzięte zachwyty. – „Chyba – rzekłam – udajecie wszyscy, że wam się to tak podobało. Przecież każdy nieuprzedzony człowiek musi przyznać, że to niedobry teatr, a tak złego i ordynarnego przedstawienia, zarówno co do gry aktorów, jak co do prostactwa i nudy samej sztuki, jak ta „Wiosna w Moskwie”, to dawno nie widziałam.” Elżunia się stropiła i powiedziała: „Tak, ale ten entuzjazm do sztuki, oni mają taki entuzjazm. U nas tego nie ma”. – „Entuzjazm dla sztuki w teatrze, to dobra gra – odpowiedziałam. – Inne formy entuzjazmu nie wchodzą tu w ogóle w rachubę.” [...]
Weszliśmy do hallu. Poza tym, że byłam tam kiedyś na początku tamtej niepodległości na jakimś zebraniu jakiegoś komitetu przy Radzie Ministrów (bodaj że jeszcze wtedy, kiedy prowadziłam referat „Robotnicy rolni” w Ministerstwie Rolnictwa) – mogę powiedzieć, że byłam tym razem jakby po raz pierwszy i w tym gmachu, i zwłaszcza na „podwieczorku” premiera. Cyrankiewicz też (którego nie lubię za płaszczenie się nad miarę i za wzięcie na siebie roli grabarza partii, która go wychowała) był pierwszym w ogóle premierem, jakiego rękę w mym życiu uścisnęłam. Stał bowiem w progu jednego z pokojów i witał gości razem z żoną, Andryczówną. Andryczówna wygląda daleko ładniej w cywilu niż na scenie.
Ale wracam do hallu. Od Stacha odebrał laskę i kapelusz bardzo stary o siwych wąsiskach woźny, pilnujący wieszaka „ministerialnego”, i który Stacha sam gestem do siebie zaprosił. Na pewno pamiętał wszystkie gabinety, które przez ten hall przedefilowały, a Stacha wziął za coś w rodzaju eks-prezydenta, sądząc po aparycji. […] Znalazłam się w towarzystwie Małyniczówny i Teresy Roszkowskiej i zostaliśmy przez te panie zapoznani z aktorem Chanowem, którego zauważyłam była w jednej z ról sztuki „Wiosna w Moskwie”. W bardzo niewdzięcznej nudnej roli wykazywał przynajmniej większe opanowanie ruchów, odrobinę dyskrecji i kultury – wszystko brakujące innym.[...] Chanow był najpierw oszołomiony, że widzi przed sobą aż trzy „znakomite” kobiety (każda bowiem z nas, trochę dla kawału, ot tak, rekomendowała dwie inne jako "wielkie" i niezrównane w swym rodzaju i tym podobne głupstwa) – „Tyle znakomitych kobiet – mówił – toż wy nas prześcigacie.” Snadź w Rosji nawet ludziom o siwiejących skroniach zdołano wmówić, że wszędzie poza Sowietami los kobiet jest upośledzony, a „wielkie kariery” dla nich niedostępne. Wdawszy się w rozmowę ze Stachem o Czechowie, Turgieniewie itd. ów Chanow wykazywał świetną znajomość tych autorów, a niektóre powiedzenia świadczyły o jego niezłej kulturze estetycznej w ogóle. Zdarzyło mu się w tej rozmowie powiedzieć (z okazji „Wiśniowego sadu”): „Tak – rzeczy ginące i przemijające mają zawsze jakieś rozrzewniające piękno”. Ciekawe, że z rozmowy o tych autorach nie skręcił bynajmniej i nie zdradzał w tym kierunku żadnej ochoty – na literaturę sowiecką. […] Najciekawsze, że ni słowem nie zapytał o nasze wrażenia z ich teatru.
Warszawa, ok. 5 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Słyszałam dobry dowcip. Jaka jest polska witamina? Witamina UB.
Na dzień dzisiejszy miałam aż pięć zaproszeń: na konferencję w sprawie Festiwalu Muzyki Ludowej; na zebranie dwu sekcji ZAIKS-u; na Akademię bułgarską i na zakończenie Festiwalu Muzyki Ludowej. Poszłam tylko na ową ranną konferencję i na ZAIKS. Na Festiwal posłałam Bogusia i Hankę Suchecką. Konferencja była zwykłą piłą partyjną. Przemówienie Sokorskiego – zdechłe od pierwszego słowa. Zła budowa zdań odzwierciedlała źle toczące się, zakalcowate myśli – komunały powtarzające za panią Moskwą pacierz. Usłyszałam w tym przemówieniu trzy nowe cudackie słowa: „biedniacki”, „średniacki” i „buntarskie pieśni”. Wyszłam (by zdążyć na ZAIKS) w pierwszej części przemówienia Billiga, dyrektora radia (jew), który zainicjował ów festiwal. Z tego, co usłyszałam, orientuję się, o co im idzie. Chcą wmówić w siebie i w innych, że niszcząc chłopa, nie zniszczą źródeł sztuki ludowej. Ma ona – z woli rządu – dalej się rozwijać i być „świadomie konstruowaną twórczością ludową” odzwierciedlającą przemiany dokonywające się itd., itd. A przecież nie potrzeba marksizmu ani bolszewizmu. Cywilizacja mechaniczna sama i w każdym ustroju zabija sztukę ludową.
Warszawa, 28 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
We wtorek poszłam na „czarną kawę” do Wł. Kowalskiego (eks-fornala, powieściopisarza i marszałka sejmu). Zaproszenie opiewało wyraźnie, że na „czarną kawę”, ale kiedy błądząc długo po bardzo złej architektonicznie plątaninie wnętrz, schodów i korytarzy tych zabudowań sejmowych – dotarłam wreszcie do wskazanego mi niedużego stosunkowo pokoju – ujrzałam stoły uginające się od ciężkiego żarcia: majonezy, sałaty, szynki, polędwice wieprzowe i wołowe, a wokoło cały parnas ludowy chciwie zajadający. Szok był tym większy, że my pisarze (ja w każdym razie) mięsa od dłuższego czasu prawie że nie jadamy. Zjadłam może piątą część tego, co mi podawano, a i tak to było więcej, niż zjadłam kiedykolwiek w ciągu całego dnia. W dodatku stały duże kielichy, w które nalewano złotawy płyn. Byłam pewna, że to wino, które acz nieodpowiednie do zimnych „przekąsek”, chętnie wzięłam w usta – aliści była to wóda! Przy tak obfitym jedzeniu – oczywiście – nie było mowy o żadnych rozmowach literackich – to tylko jeszcze jedna próba, czy przez żołądek nie trafi się do wciąż nie dość skruszałych serc i sumień pisarzy.
Siedziałam przy Kruczkowskim i pani marszałkowej Kowalskiej – tęgiej zamaszystej jejmości, dość wrzaskliwie mownej i gęsto nalewającej, a też wychylającej wódkę. Zamieniłam parę słów ze Staffem, który wygląda tak czerstwo, zdrowo i nawet pięknie, jak nigdy nie wyglądał. Z daleka oglądałam bardzo zastanawiającą i niepospolitą fizjonomię Jastruna. Wyszłam z tego przyjęcia z niemiłym i niesmacznym uczuciem, że nawet milcząc wygłupiałam się w niesłychanie mi obcym towarzystwie. Coraz bardziej przyzwyczajamy się nosić „drugą twarz”, ale to nie przestaje męczyć.
Warszawa, 23 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wróciliśmy we środę rano, a zaraz we wtorek poszłam z ZAIKS-em na wrześniowe powszechne odgruzowywanie stolicy. Byli i członkowie, i pracownicy ZAIKS-u, ale przyszli chyba głównie pracownicy, bo nikogo nie znałam prócz pani Pomirowskiej, która pilnowała naszych rzeczy, pani Orzechowskiej, sekretarki Związku, i Zawieyskiego, z którym razem wybieraliśmy z gruzu cegły. Potem już tylko układałam i sama własnoręcznie z podawanych mi cegieł ułożyłam stos, w którym, jak potem obliczyłam, było około 500 cegieł. Uderzyła mnie niesamowitość widoku. Byliśmy na terenie dawnego getta, koło nowej Marszałkowskiej, ale w jakim to było miejscu dawnej Warszawy, to nie mogłam rozpoznać. Pod niebem bardzo błękitnym – góry miału i gruzu o płowej barwie pustyni poprzetykane tu i ówdzie rdzawą cegłą – zapstrzyły się nagle ruchliwie kolorowymi bluzkami, koszulami, spódnicami. Za usypiska gruzu pomału zachodziło słońce, wkrótce nad krawędzią grzbietu tych Gór Martwych widać już było tylko zielono-złoty blask opustoszałego powietrza. Na dole z przeciwległej strony był przed nami krajobraz rozwalonego, nie znanego mi i nierozpoznawalnego w swej kalekiej postaci miasta – przeszyty świetną nowoczesną arterią Nowej Marszałkowskiej, po której między zielenią trawników wysadzanych strzyżonymi brzostami (takimi jak były na Akademickiej we Lwowie) – śmigały jeszcze purpurowe od słońca, z zapalonymi oknami tramwaje. Z gruzów i usypisk po drugiej stronie tej w pustce założonej ulicy spływały całe kolumny różnego rodzaju młodzieży wracającej z odgruzowywania. Szli w ordynku, tupali, krzyczeli, śpiewali. Ludzka wytresowana miazga – masa. Nie wiem, dlaczego malarze nie umieją tego wszystkiego namalować.
Warszawa, ok. 26 września 1949
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Uwaga o Rosji. Gdy w koniecznej dla życia potrzebie znalezienia pozytywnych stron obecnej rzeczywistości szuka się usprawiedliwienia dla Rosji – zawsze w końcu osacza nas okropna myśl. Terror, Komitety i policje bezpieczeństwa, przepełnione więzienia, tajny nadzór, szpiegostwo, tortury i straszne jak zła legenda o smoku obozy pracy, tylko brakiem krematoriów różniące się od Oświęcimów i Buchenwaldów – to wszystko po 30 latach zwycięskiego ustroju socjalistycznego? Walka z kontrrewolucją po 30 latach od rewolucji? Walka 20 milionów ściganych przestępców z najlepszym na świecie ustrojem? Ludzie nie są aż tak źli i głupi, żeby mieli występować masowo przeciw ustrojowi, który ich uszczęśliwia, który jest naprawdę dobry. Tylko w ustrojach despotycznych, antyludzkich, ziejących nienawiścią i fanatyzmem możliwe jest istnienie tak wielu „wrogów” i tak strasznych instytucji dla fabrykowania przestępców.
Warszawa, 1 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Poszłyśmy do sklepu spożywczego, przed którego oknem „coś wisiało”. Chciałyśmy kupić kurę na jutrzejsze święto. Aliści to był bażant. Kupiłyśmy więc bażanta za 700 zł zamiast kury. Potem do sklepu z farbami, gdzie kiedyś kupowałam olej lniany (o makowym już dawno nie ma mowy) do malowania. Lecz nie było lnianego, był terpentynowy. Znów więc nie było tego, czego się szuka. Kupiłam terpentynowy. Stamtąd do Lacha po pisma i gazety i po drogeriach zaczęłyśmy szukać pasty do zębów Salviadont, która okazała się jedynie dobrą spośród wszystkich ostatnio przez nas kupowanych. Okazało się, że także jej nie ma. „Już nie będzie więcej fabrykowana” – jak nas powiadomiono w jednej drogerii.
Wrocław, 31 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Całą noc moje okno jarzyło się wielu setkami czerwonych żarówek iluminujących gmach policji i trzy na jego ścianie portrety – Lenina, Bieruta i Stalina. Rano tzw. lotem błyskawicy rozeszła się po mieście wiadomość podana zresztą już o siódmej w rannej prasie i w radiu, o mianowaniu sowieckiego generała Rokossowskiego ministrem obrony „narodowej” i naczelnym wodzem armii „polskiej”. Wyszedłszy na miasto widziałam, jak ulica jest skonsternowana. przyciszona. Z urywków rozmów po drodze można się było domyśleć, wszyscy tylko o tym mówią, a raczej szepczą. Wpadło mi w uszy, jak na postoju taksówek kierowca mówił do kolegi: „Słyszałeś? Mamy marszałka!”. Bo Rokos. mianowany został „marszałkiem Polski”. Po południu mała uboga krawcowa, która do mnie przyszła, pyta z wielkimi oczyma: „Co to się dzieje, proszę pani? Co to się z nami dzieje? Przecież to ruski, ten co go naznaczyli gdzieś tam". I opowiedziała mi jeszcze, jak dzieci w naszej kamienicy śpiewają już w domu rosyjskie piosenki. A gdy babcia jednemu z nich nie dała śpiewać po rusku, dziecko odpowiedziało: „Nam pani każe w domu śpiewać po rusku, a jak babcia nie pozwoli, to ja się poskarżę pani”. Car Mikołaj II powinien wstać z grobu i dekorować wszystkich dzisiejszych władców Polski orderem „za obrusienje Polszy”. Bo on był w tej materii szczeniak w porównaniu z bolszewikami.
Warszawa, 7 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
W nocy nie śpię do czwartej – histeryzuję na temat Polski. Niemcy walili obuchem w łeb, lecz o ile obuch nie trafił, człowiek żył, choć pod ziemią, wolny i piękny. Rosja działa jak żrący kwas prżetrawiający duszę narodu i zmieniający jej organiczny skład w amalgamat nie do poznania i w dodatku cuchnący. Ale w moich notatkach sprzed wojny też tak strasznie rozpaczam nad losem Polski. Może i teraz przesadzam. Muszę naprawdę zdobyć się na więcej spokoju w ocenie sytuacji.
Warszawa, 27 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Po obiedzie pojechałyśmy z Anną do miasta. Wrocław robi koszmarne wrażenie jak gdyby domu, skąd ktoś wyjechał. Wrażenie zaniedbania i opuszczenia, jak gdyby już rezygnowano z tych ziem w przewidywaniu „odszkodowań” dla sowieckiej Republiki Berlińskiej. Na ulicach ruch mały i niemrawy. Ludzie biedniej ubrani jak dwa lata temu, smutni, milczący, sposępnieli. Sklepy prywatne zamykają się jedne po drugich; zamknięta kawiarnia „Teatralna”, która tak świetnie prosperowała. Nigdzie nie można dostać, czego się szuka. Marzeniem np. okazało się kupienie białej pasty do butów. W całym mieście nie ma innych jabłek oprócz szarych renet, a i tych mało i brzydkie. W sklepach rządowych nie dbają już nawet o urządzenie wystaw. Mniejsze „spółdzielnie” wcale ich nie mają, nawet księgarnia „Czytelnika” - ponura i uboga. Uciekłyśmy wprost do domu z miasta smutnego i okropnego, jak stolica zamieniona w marną wioskę. Nawet ja w moim pesymizmie nie spodziewałam się, że tak prędko zacznie się właściwy komunizmowi (rosyjskiemuw każdym razie) rozkład gospodarczy. To wygląda rzeczywiście, zgodnie z książką „Revolution necessaire”, na gnijący koniec epoki, a nie na nowy etap dziejów.
Wrocław, 6 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś o szóstej po południu była jedyna króciutka audycja poświęcona pieśniom religijnym wielkopostnym. Ale umyślnie wybrano pieśni łacińskie z XVI i XVII wieku, żeby słuchacz „masowy” broń Boże nie usłyszał pieśni, które wszyscy Polacy do dziś znają, śpiewają i kochają. O 9 wieczór audycja „Gody weselne” – znów umyślna szykana dla obrzędowej tradycji polskiej, wedle której żadne „gody” nie są możliwe w Wielką Sobotę. I ci kłamcy mówią, że nie toczą wojny z tradycją i religią. To jest zimna wojna, wojna nerwów, na którą cały naród jest już chory.
Warszawa, 8 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś rano poszłam po raz pierwszy do fabryki, której życie mam w ciągu 3 miesięcy poznać. Są to Zakłady Produkcji Urządzeń Przemysłowych, dawny „Parowóz”’, przedsiębiorstwo wyodrębnione. [...] Robią głównie remonty małych lokomobil (do młocarń) i remonty kotłów. Także nowe kotły do wielkich parowozów, zbiorniki na naftę etc. Fabryka znajduje się przy ulicy Kolejowej w krajobrazie ponurym i brzydkim, złożonym z ruin, murów i niebotycznych stosów złomu żelaznego.
W portierni, nagim szpetnym pokoju, siedział przy stoliku dosyć otyły człowiek, który wydawał interesantom przepustki. Ubranie czarne dosyć wyświechtane, wyglądał na nie bardzo zdrowego, na kogoś, komu nogi puchną. Obejrzał moją przepustkę z Ministerstwa Przemysłu, wydał mi przepustkę lokalną, zatrzymał moją legitymację ZLP, zapytał: do kogo?, a gdy powiedziałam, że do dyrekcji, i spytałam o drogę, zawołał na przechodzącego przez portiernię człowieka w cyklistówce i niebieskozielonej marynarce. Ten poprowadził mnie przez rodzaj wąskiego dziedzińca i przez halę, w której przeznaczeniu nie mogłam się na razie zorientować. [. . .)
Nie było nikogo z rady. Przy jednym stole siedział szczupły jasnowłosy młodzieniec w wojskowej kurtce khaki. Nad nim wisiał wielki portret Stalina z drukowanym podpisem w rosyjskim języku. Po pewnym czasie przyszedł siwy starszy pan o przeraźliwie jasnych niebieskich oczach, suchej żylastej twarzy i energicznych ruchach. Bardzo polski, z lekka zagniewany, z lekka wesoły, bardzo uprzejmy. [...]
W trzy miesiące po wypędzeniu Niemców z Warszawy fabryka zaczęła po trochu funkcjonować. 50% robotników mieszka poza Warszawą, wielu z nich to małorolni z okolic Warszawy, niektórzy przyjeżdżają z daleka, nawet spod Brześcia nad Bugiem, spod samej obecnej granicy sowieckiej. Ci nocują w dyżurce, wartowni, portierni, tylko raz na tydzień, czasem raz na dwa wracają do domu, żeby się oprać, zobaczyć z rodziną etc. Fabryka zaczęła po wojnie działalność od remontów, a choć ma na przyszłość wielkie ambicje, dotąd jeszcze znaczny procent roboty to remonty kotłów parowozowych i kotłów do lokomobil wiejskich (młocarnie). [...] Niebawem ma to być produkcja taśmowa, na razie odbywa się jeszcze staroświeckimi metodami.
Poszliśmy obejrzeć fabrykę [...]. Widziałam „w akcji” tylko jeden mały młot mechaniczny, który wykuwał rodzaj schodków na ściance podłużnego sześcianu. Było też tam kilka zwykłych palenisk jak z wiejskiej kuźni. Na ziemi stały wykuwane ręcznie czy mechanicznie grube żelazne pierścienie wysokości jakichś 30 cm o niedużym świetle i bardzo grubym obwodzie. Niektóre z nich były świeżo zdjęte z kowadła i jeszcze czerwone. Na tych robotnicy-kowale stawiali garnuszki, przygrzewając sobie strawę. Stamtąd poszliśmy do hali, gdzie nituje się kotły. Panuje w niej wibrujący, po prostu piekielny zgrzyt i hałas. Gdzieniegdzie błyszczą oślepiające ognie spawaczy. Przy nitowaniu bywa, że kotlarze leżą wewnątrz kotła przytrzymując nity, tam jadowity zgrzyt, huk i pisk metalu przechodzi niemal wytrzymałość człowieka. Każdy kotlarz po kilkunastu latach tej pracy wychodzi inwalidą, co najmniej głuchym. Mówić można tylko krzycząc na ucho, a i to ledwo się słyszy jak przez mgławicę oszalałych dźwięków. Kiedy wychodziliśmy, spotkał nas otyły robociarz, z ciężką twarzą i podpuchniętymi oczyma. Otyłość weteranów jest tu znamieniem nie dobrobytu, lecz niewydolności organizmów po latach męczarni. [...]
Ogólne wrażenie. Fabryka jest staroświecka, prymitywna i biedna. Produkcja odbywa się takimi samymi metodami jak przed 80 laty. Robotnicy wszyscy sympatyczni, o ciekawych wyrazistych twarzach. Są raczej skłopotani, źli i smutni, ani śladu radości czy tyle opisywanego entuzjazmu. Ich sprawy życiowe są załatwiane bardzo kiepsko. [...] Dużo ludzi wałęsa się, praca nie robi wrażenia sprawnie się toczącej, raczej niemrawo markowanej. Wyczuwa się raczej „tempo żółwia”.
Warszawa, 17 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Od dziewiątej i pół rano po raz drugi w fabryce „Parowóz”. [...]
Spotkałam Jaroszewskiego w turkusowej marynarce. Oparliśmy się o stos blach i wszczęliśmy rozmowę. „Jaki – pytam – jest stosunek dyrekcji do robotników?” „Dobry – powiedział z wahaniem. – Wszystko byłoby dobrze – dodał – tylko płace są takie niskie, że w żaden sposób wyżyć z nich nie można”. Zapytałam, jaki jest stosunek tych płac do zarobków przedwojennych. Zaśmiał się, a brzydki ten człeczyna o żółtej pomarszczonej twarzy i kapciuchowatych ustach, w których brak wielu zębów, ma piękny, jakby czegoś proszący śmiech. „Proszę pani, tych rzeczy nawet nie można wcale porównywać! Przed wojną jak ja miałem 260 złotych (dziś to znaczy ponad 50 tysięcy), to ja mogłem z tego utrzymać siebie i rodzinę, i jeszcze kupić sobie za sto dwadzieścia złotych piękny garnitur smokingowy i parę dobrego obuwia. A na drugi miesiąc mogłem kupić dla żony, a na trzeci dla dzieci. A dziś co? Szósty rok mija od wyzwolenia, a ja, daję słowo, nie sprawiłem sobie przez ten czas nic, ale to nic do ubrania. „Ale ma pan przecież – powiedziałam – taką ładną niebieską marynarkę”. „To nie moje – powiedział. – To dostałem od kuzyna, jak wrócił z zagranicy. Bo mu się mnie żal zrobiło, żem taki obdarty.[...] Przywiózł i kilka garniturów, i ze sześć marynarek. To wtedy dał mi tę marynarkę.” Mówiąc to wszystko Jaroszewski straszliwie się zakaszlał. Spytałam, czy nie potrzeba mu leczenia. „Pan Wójcicki mówił mi, że nie bardzo chętnie jeździcie na wczasy. A dlaczego?” Jaroszewski znów się szeroko uśmiechnął z tym nieopisanym wyrazem jakby pobłażania dla mojej niewiedzy i razem prośby o zrozumienie. „Jakże my, proszę pani, mamy chętnie jeździć na wczasy? Przecież się jedzie bez grosza przy duszy, z pustymi rękoma. Czy to przyjemnie? A po drugie – jak już się jedzie, to człowiek chciałby zabrać choć żonę, choć które z dzieci. A tego nie wolno. Wczasy rodzinom nie przysługują. To kto rodzinny chce jechać w takich warunkach?” „To pan nigdy nie jeździł na wczasy?” „Nigdy.” „Ale z urlopu pan przecie korzystał?” „Urlop miałem. Tom jeździł do krewnych na wieś w Płockie.” Na tej rozmowie skończyła się moja druga bytność w fabryce.
Warszawa, 19 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Oto rząd mający kłaść podwaliny socjalizmu, kładzie je kosztem tej właśnie klasy robotniczej, której potrzeb jest rzekomym wyrazicielem. Nie ma przecie mowy o żadnej dyktaturze proletariatu (dyktatura zresztą sama w sobie jest złem), jest dyktatura biurokracji wspartej o dyktaturę armii sowieckiej. Proletariat jest zahukany, stoicki, smutny, pogrąża się stopniowo w biedę, której nawet u nas już nie znał. Proletariat nie ma nawet na tyle woli i swobody, aby mógł ruszać palcem w podartym bucie. Ma tylko swobodę uchwalania wniosków politycznych i retorycznych albo wiernopoddańczych deklaracji w stosunku do Rosji, sprawy pokoju, Chin czy Wietnamu. To jest opium dla ludu. Robotnicy są zupełnie bezsilni i bezradni, gdy idzie o ich byt ekonomiczny. Jakże mogą mieć entuzjazm do ustroju, który ich zepchnął do rzędu niewolników odrabiających państwowszczyznę, głosząc jednocześnie, że są władcami kraju. I to może nawet nie zła wola, tylko tragicznie błędne koło nieżyciowości ustroju. Efektowna teatralna inscenizacja oficjalnych (jakże kosztownych) uroczystości, ale nic dla życia i człowieka. W ten sposób nasi „twórcy socjalizmu” podcinają gałąź, na której siedzą. Bo czymże byliby bez robotników? Garstką uzurpantów popieranych przez ościenne mocarstwo. A są bez robotników! To prawda, że istnieje kilkanaście tysięcy przodowników pracy i „racjonalizatorów”, którzy zarabiają dużo, podobno zdarza się, że do 300 tysięcy w niektóre miesiące, ale cóż stąd? Nigdy wszyscy robotnicy nie będą przodownikami, a ten system wysuwania przodowników sprawia tylko, że pogłębiają się przepaście socjalne nie już między różnymi środowiskami „świata pracy” (nigdy przepaść między zarobkami inteligencji, a zarobkami pracowników fizycznych nie była tak wielka jak dziś), ale powstają przepaście socjalne wśród samych robotników. Toteż owi przodownicy są podobno znienawidzeni przez ogół robotniczy.
Warszawa, 20 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O dziesiątej przyjechał szofer PIW-u, Stanisław Buga, z Kurylukową i siedliśmy, aby pojechać do Rejentówki i obejrzeć te cuda, głoszone przez Kornackich, czyli ową „wspaniałą”, a za bezcen będącą na sprzedaż willę. Wstąpiliśmy na Kawęczyńską po Boguszewską, która wsiadła z trzema szpadlami i mnóstwem pakunków. Zaczęliśmy jechać przez najszpetniejsze w świecie praskie przedmieścia – mimo woli myślałam: jeśli kupię ten dom, ileż to razy trzeba się będzie wlec przez tę ohydę, którą można by nazwać już nie „Polską b”, ale drastycznie – „Polska g...”. Potem zaczął się tak mi znany z czasów młodości, gdy jeździłam do Gliny, żałosny pejzaż prawego brzegu Wisły. Piaski i mokradła, karłowate brzózki i sosenki, mokre, kwaśne łąki, wydmy nad nimi. To nawet jest malownicze, ale wyć się chce na myśl o zasnuciu życia w tym krajobrazie. Miejsce, od którego Boguszewska „kazała się zachwycać”, stanowi jeden z tych mazurskich krajobrazów, które mnie zawsze przyprawiają o melancholię. Nie ma już mokradeł, ale sosny, i sosny, których nie cierpię, a noga grzęźnie po kostki w brudnym szarym piachu.
Warszawa, 20 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Rano o dziewiątej wyjechałam do „mojej” fabryki.
[...] Jakoż zobaczyłam dyrektora Kotowicza, który tym razem przywitał mnie bardzo uprzejmie [...] Zaczęliśmy obchodzić hale. [...) Kotowicz pokazał mi frezarki i inne obrabiarki. Potem pokazał mi w innej hali wyprodukowany już w tej fabryce wielki kocioł do centralnego ogrzewania. Między dwiema płaszczyznami żelaznymi takiego kotła kładzie się grubą warstwę azbestu, umocowaną jeszcze za pomocą specjalnej siatki. To żeby ciepło nie promieniowało na zewnątrz, lecz całe szło w rury. Potem opowiadał mi o projektach radiatorów rozbudowy i unowocześnienia fabryki. „Na razie, pani widzi, to jest istna graciarnia. Pracujemy starymi metodami i nie możemy nawet wyspecjalizować należycie robotników. Prawie wszyscy używani są raz do takiej, to znów do innej roboty, zależnie od tego, co jest w tej chwili najpotrzebniejsze”. Powiedziałam, że chciałabym się zapoznać z systemem płac, gdyż robotnicy mówią, że wszystko byłoby dobrze, tylko że płace są za niskie. „Ach, proszę was – odpowiedział – to mało „za niskie”. Płace są nędzne. A i w ogóle świadczenia socjalne żadne, bezpieczeństwo pracy nie zapewnione, widzicie, w jakich prymitywnych warunkach ci ludzie pracują. To właśnie jest wielką naszą troską, ale musimy temu zaradzić. W 1952 roku fabryka będzie już pracowała i zatrudniała na całkiem innych warunkach”.
Przed pożegnaniem się z nim zapytałam jeszcze o straż przemysłową, nadmieniając, że jeden z nich indagował mnie dziś, po co tu chodzę. „No tak, oni mają prawo was legitymować. Pokazujcie im tę przepustkę z Ministerstwa”. –„Z jakich elementów rekrutują się ci ludzie?” – „Przeważnie to są byli żołnierze”. – „Komu podlegają?” – „Tu na fabryce, to mnie. Ale organizacyjnie to należą do KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli wojska UB). Na razie nie mają jeszcze mundurów, ale będą je mieli”. Jak tylko rozstałam się z dyrektorem, zaczepił mnie jeden z owych strażników. Pokazałam mu przepustkę. Czytał ją bardzo długo z nieporadnością półanalfabety. „Przepustka jest ważna tylko do końca tego miesiąca” – rzekł wreszcie. – „Nie, jest ważna do końca czerwca” – i pokazałam mu datę na świstku. Pogodził się z tym wreszcie i puścił mnie dalej.
Podeszłam do dwu robotników, którzy na „oprawę” (podwozie) małego parowozu kolejki dojazdowej zakładali uszczelnienie do cylindra tłoczącego parę i poruszającego koła. Zobaczyłam więc, jak się uszczelnia taki cylinder. Pracowali z rozwagą, spokojem i powolnością ludzi nie chwyconych jeszcze w zawrotne tempo nowoczesnej mechanizacji. Jeden z nich, młody chłopak, blondyn, dość milczący, skończył kurs „przysposobienia przemysłowego”. Drugi, rumiany, krągłolicy, o dobrotliwym uśmiechu, pracował tu jeszcze za Niemców. Nazywa się Stanisław Ociepa. [...]
Przed wyjściem z fabryki wstąpiłam jeszcze do dziewcząt z magazynu. Przywitały mnie grzecznie, ale i one rozmawiały dziś jakoś opornie. Spytałam jedną z nich (tłustą blondynę w spódnicy), co one robią po pracy? Czy chodzą na jakie zabawy, do kina, do teatru? Odpowiedziały obie razem. „Skąd? Za co byśmy się bawiły? Z takimi zarobkami? Zresztą po robocie człowiek taki już jest zmęczony...” Wyciągnęłam je jednak na rozmowę o filmach. Ta w kombinezonie była raczej milcząca, ale blondyna po damsku opowiadała. Okazało się, że zna dużo filmów i wszystkie filmy polskie. „Dom na pustkowiu” – taki sobie, tylko ta Basia dobrze gra. „Skarb” to tam nic takiego w tym nie było. Podobała jej się „Ulica Graniczna”. „Tak, to tak się wszystko przeżywało, jak tam pokazali”. „Zakazane piosenki” podobały się, bo napiętnowano w nich „te panienki, co to z Niemcami chodziły”. Z rosyjskich filmów podobała jej się tylko „Pieśń tajgi”. Ale w ogóle najlepiej ze wszystkich filmów podobały jej się: „Pustelnia Parmeńska” i „Dzwonnik z Notre Dame”. „Ja lubię filmy miłosne – orzekła. – Miłosne i tragiczne”. Voila!
Warszawa, 22 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po wyjściu z fabryki pojechałam kombinowanym tramwajem do Muzeum Narodowego, gdzie spotkałam się ze Stachnem i p. Czekanowskim. Na wystawie jest dużo dobrych rzeczy i sporo bohomazów. Widziałam dwa obrazy owego mówcy Mackiewicza, świetnie malowane w stylu realizmu z XIX wieku. Wnętrze lasu (zatytułowane... „Praca w lesie”) i wnętrze hali maszyn, gdzie światła i blaski, i cienie przepysznie rozłożone. Dużo dobrych wnętrz fabrycznych, dużo świetnych robotników i na obrazach, i w rzeźbie. Ale najlepszą chyba pozycją są dwa portrety: Kazury – pędzla Janowskiego i Kulczyńskiego – pędzla Michalaka. Kulczyński, w rektorskich aksamitach szytych złotem, jest znakomitym dziełem sztuki, pominąwszy nudną fizjonomię modela. Paryskim smaczkiem odcina się od reszty wystawy mała salka malarzy polskich z Francji, ale ten smaczek nie jest smakiem najlepszym, tylko farby bardzo dobrego gatunku. Najlepszą pozycją wystawy jest chyba sala grafiki. Tam prawie wszystko jest dobre, a dwa „kolejowe” rysunki Ewy Śliwińskiej (z cyklu „Praca na kolei”) – świetne.
Warszawa, 22 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Przyjechała pani z „Domu Książki”, żeby mnie zabrać na kiermasz w A1. Ujazdowskie. Słońce prażyło jak w lipcu. Straszny jest poziom teraźniejszych pracowników księgarskich. Naprędce widać z półanalfabetów szkoleni, nic nie wiedzą o „towarze”, który sprzedają, nie znają żadnych książek. Nie umieli objaśnić równie głupim kupującym, co to „Ludzie stamtąd”, co „Znaki życia”. „Czytelnik” nawalił z „popularnym” wydaniem „Nocy i dni”, a większość tych, co świadomie chcieli kupić moje książki, pytała właśnie o „Noce i dnie”. Nie mogę powiedzieć, aby „tłumy dobijały się” o moje książki i aby wielu z tych, co je kupowali, wiedziało cośkolwiek o mnie i mojej twórczości. Żądano nieoczekiwanie dużo książek rosyjskich i marksistowskich. Ignorancja sprzedawców po prostu zaskakiwała. Młody człowiek sprzedający obok mnie, gdy ktoś zażądał książki L[ucjana] Rudnickiego „Stare i nowe”, odpowiedział: „Rudnickiego mamy tylko to”– i podał Adolfa Rudnickiego „Ucieczkę z Jasnej Polany”. Kiedy ktoś inny poprosił o książkę „Ziemia” Brzozy, podał mu przekład rosyjskiej powieści „Biała brzoza” itp.
Warszawa, 7 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Drugi mój występ związany z Tygodniem Książki miał miejsce w Gimnazjum i Liceum im. Hoffmanowej [pomyłka – powinno być – Narcyzy Żmichowskiej], na Klonowej 16. Zdaje się, że ta szkoła powstała jeszcze za dwudziestolecia z pensji Hewelkowej, gdzie ja się uczyłam. Z ulgą (tak samo jak zresztą poprzedniego dnia w Lidze Kobiet) powitałam biało-czerwone dekoracje i brak portretu Stalina. Był tylko wielki portret Mickiewicza i w każdym pokoju na ścianie... mały dębowy krzyż. Polonistka szkoły powitała mnie słowami takiego entuzjazmu, że mnie to zażenowało. [...] Audytorium, piękna jasna amfiteatralna sala z doskonałą akustyką. Wypełniły ją dziewczęta różnych klas, piękne, zdrowe, hoże. Słuchały znakomicie, była taka cisza, że słyszałbyś lot motyla. Zapytane potem, które z opowiadań („Pani Zosia” i „Książki”) lepiej im się podobało, krzyknęły jednym głosem: „Pani Zosia”! Gdy zapytałam, jacy pisarze obecni im się najlepiej podobają, kilka głosów w różnych punktach sali odpowiedziało: „Brandys”. – „A co Brandysa?” Odpowiedziały: „Trylogia”. Nie wiem, co to „trylogia” Brandysa, myślę, że to przerabiają w kursie szkoły, pewno sądziły, że tak wypada powiedzieć. Na pytanie: „A jeszcze kogo?” – „Gałczyńskiego” – odezwał się pojedynczy głos powitany... chóralnym śmiechem. Zapytałam, czy ten śmiech wyraża zachwyt nad poezją Gałczyńskiego, czy jej krytykę? Odpowiedziało mi dziwne, wieloznaczne milczenie, u niektórych wymowne spojrzenia i uśmiechy. Przypuszczam, że Gałczyński jest przedmiotem wielu nieporozumień, bo nie wiadomo, czy jest aż nieprzyzwoitym piewcą reżymu, czy kpi z niego pod pozorem zachwytów; nie wiem, jak uczy o nim szkoła, ja sama uważam go za genialnego, ale bezwstydnego załgańca; więc nie podjęłam tej sprawy. Potem jeszcze kilka głosów, że lubią czytać Żeromskiego, więc chwilę o Żeromskim. Kiedy pożegnawszy się z tą dwuznaczną młodością wychodziłam, usłyszałam (była to sobota 7 maja), jak nauczycielka wołała do panien: „A więc w poniedziałek proszę przyjść rano bez książek. Pójdziemy na cmentarz żołnierzy radzieckich!” Przypomniało mi się, jak w wilię strajku szkolnego 1905 koleżanka pożegnała mnie temiż słowy: „Przyjdź jutro bez książek”.
Ten cmentarz przy alei Żwirki i Wigury kosztuje pono pół miliarda złotych, Warszawa wystawiła tam obelisk 35 metrów wysokości, na którym wiecznie płonie czerwony znicz nad polską stolicą. Takie cmentarze są po wszystkich miastach, otoczone kultem i czcią oficjalną. Dzieje się to wtedy, gdy poza Powązkami Wojskowymi – dziełem pietyzmu rodzin – żadne mogiły polskie nie są uczczone, wszystko oplute, zadeptane, a żaden znicz na żadnym niebotycznym obelisku nie mówi światu, że na tej ziemi ginęły w bezprzykładnym bohaterstwie miliony Polaków.
Warszawa, 7 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Pojechałam do fabryki „Parowóz”.
[...]
Ponieważ wyraziłam chęć zapoznać się z pracą kobiet, posłano po przewodniczącą fabrycznej Ligi Kobiet. Pojawiła się młoda osoba ujmującej powierzchowności, tzw. socjalna fabryki. Poszłam z nią do narzędzialni. Tak to nazywają, ale na drzwiach widnieje napis: „Wypożyczalnia narzędzi”. Są tu różnego rodzaju świdry, heble do metalu, cęgi do rozkręcania śrub etc. Długa izba, dość czysta i świeżo malowana, pełna półek i szufladek z ponumerowanymi narzędziami. Zwróciło moją uwagę, że na szczytowej ścianie wisi ciemny dębowy krzyż, dosyć nawet wielki. Obsługują to trzy kobiety i jeden chłopak. Z jedną z nich dłużej rozmawiałam. Młoda jeszcze, bardzo tęga, na przodzie górnej szczęki brak zębów. Niedawno wyszła za mąż za robotnika tejże fabryki. Także jej ojciec pracuje tu już od trzydziestu lat. To już dynastia. Pytam przepraszając, jakim sposobem taka młoda osoba nie ma już tylu zębów. Odpowiedź oczywiście: „Niemcy wybili w obozie”. Mieszkają poza śródmieściem, gdzieś w okolicy Bernerowa. [...] Rozmowa się przerywa, gdyż do okienka podchodzą robotnicy zwracający narzędzia albo żądający zamiany jednych na inne. Ta bezzębna młoda mężatka z wielką precyzją rozpoznaje „swoje” narzędzia, nawet nie sprawdzając numeru. Jakiemuś młodemu, co podał jej śrubcęgę do wymiany, powiedziała rzuciwszy tylko okiem, „to nie ta, tej pan ode mnie nie brał. Nie mogę przyjąć”. Potem rozmowa z ową panią Gagałową z wydziału socjalnego. Partyjna. Narzeka gorzko na inteligencję fabryki. Poza ściśle zawodowymi zajęciami nie można jej do niczego użyć (biedactwo nie wie, że cały ten jej wydział to dęta lipa). Jest niespołeczna i wymiguje się ze wszystkiego (to znaczy używa rozumu, żeby się bronić przed lipą). Co innego robotnicy. Ci są nadzwyczaj ofiarni i gotowi na największe trudy (widziałam coś z tego) poza swoją pracą zawodową.
Warszawa, 30 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Poszliśmy z dygnitarzami fabryki piechotą do nowego budynku od strony Karolkowej, gdzie bursa dla chłopców ze Służby Polsce. W podłużnej, skromnej, ale czystej sali, całej oczywiście obwieszonej niemiecko-rosyjskimi dewocjonaliami (Marks-Engels-Lenin-Stalin), przyszli kursiści siedzą w ławkach szkolnych; schludnie ubrani, wymyci, o wyrazach twarzy różnych: tępych, złych, poczciwych, inteligentnych, sympatycznie ożywionych. Ale ani jednej twarzy wesołej. Inżynier, którego nazwiska zapomniałam, wygłasza zwykłe konwencjonalne powitanie gości (dyrektor Zakładu Kotowicz szepcze do mnie: „Dlaczego to musi być zawsze tak stereotypowo?”), śród których wymienia także i mnie. Wymieniając przedstawiciela partii myli się okropnie kilka razy, zanim wygłosi prawidłowo przysługujący mu tytuł. Po oficjalnym powitaniu zwraca się do słuchaczy wzywając ich do dobrej nauki „na pożytek naszej kochanej ojczyzny ludowej”, uprzytamnia im dobrodziejstwa państwa, wreszcie zwraca się do młodzieży z apelem, aby byli awangardą, przy czym słowo „awangarda” wymawia „awagandra”. Myślę – przejęzyczył się, ale nie, powtórzył to „awagandra” ze cztery razy. Audytorium, nie wyłączając znakomitych gości, zachowało niewzruszony spokój; większość zapewne myślała, że tak się mówi, a ci, co wiedzieli, nie wyrazili zdziwienia nawet mrugnięciem oka – zapewne z tych samych powodów, z jakich syn Noego okrył nagość pijanego ojca. Potem odbył się krótki wykład o kilku szczegółach dotyczących hartowania stali. Cała inauguracja trwała około 3 kwadransy.
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W piątek rano do miasta po zakupy na obiad. [...] Obiad podałam na pierwszą i już o drugiej byłam w fabryce „Parowóz”, miałam bowiem zanotowane, że tego dnia odbędzie się tam narada produkcyjna. [:..]
Jeszcze nie zaczynali, jeszcze czekali. [...] Wreszcie zaczęło się. Po zagajeniu przewodniczącego, ktoś z kierownictwa odczytał sprawozdanie z produkcji za maj. Streścił je następującymi słowy: „Planu z maja w całości nie wykonaliśmy. Wykonaliśmy go w 90%, a po prawdzie to w 70%, bo dwa kotły, które podaliśmy za wykonane, jeszcze są na wykończeniu, a tylko to można uważać za wykonane, co wyszło z fabryki”. Potem składali sprawozdania przedstawiciele poszczególnych działów fabryki. We wszystkich działach są braki, niedokończone roboty etc. [...]
Najbardziej podobało mi się przemówienie robotnika czy majstra Mazura. [...] Wezwał do zaprzestania tych wzajemnych wymyślań i poszukania przyczyny niedomagań i sposobu, jak na nie zaradzić. „Otóż – powiada – wedle mojego rozumu, jeśli mechaniczny ma za mało ludzi, żeby obsłużyć inne działy, jeśli nie można zrobić drugiej zmiany, bo nie ma kim, to trzeba – żeby ci ludzie, co są, robili godziny nadliczbowe, i nie trzeba żałować na zapłatę tych godzin. Trzeba uczciwie wejrzeć na warunki, w jakich człowiek dzisiaj w tej fabryce pracuje i w nich szukać przyczyny, że nic dobrze nie idzie. Są, którzy mogą w tych warunkach zrobić więcej, ale inni nie mogą w tych warunkach zrobić tyle, co by mogli w lepszych. Jeżeli uciekają z fabryki, to dlatego że szukają lepszych warunków bytu; trzeba im dać te lepsze warunki, to się ich zatrzyma. Myśmy – mówił (nie wiem za jaki dział) – nasz plan wykonali, ale czy kto pytał, jakimi narzędziami i jakim kosztem? [...] Pracowaliśmy starymi narzędziami, znalezionymi w gruzach po Niemcach etc.”
Potem jeszcze inni – że jakieś krany do jakichś wężów były potrzebne, to znów jakieś zamówienie nie dopisało, jakiś transport zawiódł. I trzeba było tych kranów szukać na wolnym rynku i znalazło się sześć, a potrzeba było dwa razy tyle. Potem przeszli na bezpieczeństwo pracy i na remont maszyn. [...]
Sumując wrażenia muszę powiedzieć: Wszystko, co ku memu przerażeniu usłyszałam, dyskwalifikuje tę fabrykę do tego stopnia, że nie mogę rzec inaczej tylko: żadna fabryka ustroju kapitalistycznego, nie już w Ameryce czy zachodniej Europie, ale nawet w przedwojennej Polsce nie szłaby nawet tygodnia w podobnie nędzny sposób. Zawaliłaby się z wielkim skandalem nie wytrzymując konkurencji fabryk bodaj tylko znośnie funkcjonujących. A jednak to się podtrzymuje z wiarą, „że za dwa lata będzie z tego reprezentacyjny obiekt przemysłowy stolicy”. Blaga czy bohaterstwo? Chciałabym wiedzieć, jak i czy to się spełni? Zmartwiłabym się, gdyby to był czysty „humbug”, jak na to wygląda. Ale wszystko, co mówili robotnicy i majstrowie, było przynajmniej prawdą pełną troski...
Warszawa, 9 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Mając jeszcze trochę czasu do otwarcia wystawy rumuńskiej obeszłam po raz pierwszy od czasów okupacji Stare Miasto. Wstrząsające wrażenie. Ze Starego Rynku nie ma prawie ani śladu, stoją tylko trzy domy, z których jeden, kamienica Baryczków – oszklony. Ale praca odbudowy huczy wszędzie. Weszłam do katedry. Myślałam, że tam we wnętrzu coś się zachowało, ale tam tylko piach i mury pokrzyżowane rusztowaniami przetkniętymi słońcem, w którego smugach widać robotników rozmaicie upozowanych. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że to znane mi posągi wnętrza katedry tak dziwnie porozmieszczane, ale to byli żywi robotnicy, półnadzy i brązowi od opalenizny. Natomiast bardzo pięknie odbudowana już część Miodowej i Senatorskiej. Przepięknie odrestaurowane pałace, skasowane secesyjne intruzy; zbieg tych ulic jest czarownie wielkostołeczny, ale dzisiaj to będą wszystko siedziby biur.
Warszawa, 25 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950-1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po południu w sobotę, otrzymawszy wczoraj zaproszenie, poszłam na przyjęcie z okazji Kongresu Pokoju, wydane przez „przewodniczącego Prezydium Stołecznej Rady Narodowej” (tj. dawnego Prezydenta Miasta) w salach recepcyjnych Teatru Narodowego (tj. dawnych Salach Redutowych).
Jadąc podziwiałam bogatą iluminację i dekorację miasta. Tym razem, dla cudzoziemców, postarano się nawet o piękno. Zrazu w czasie dekorowania było jeszcze sporo portretów Stalina, ale potem je pozdejmowano, a niektóre po prostu policja kazała usuwać, nawet z wystaw sklepowych. Zastąpiono je przeważnie portretami Joliota. Poza tym w „oportretowaniu” miasta króluje tylko Bierut. Tu i ówdzie widać jeszcze czerwone sztandary, lecz ani śladu sowieckich emblematów państwowych, które też się już ostatnio coraz bardziej upowszechniają. Ciekawe dlaczego kryją przed światem to, co na domowy użytek uważają za takie wspaniałe, zaszczytne, bezbłędnie dobre. Przecież cała Warszawa to widzi i osądza. Lud Warszawy powiada: „Dla nas Stalin, i sierp, i młot, a dla świata niebieskie kolory i gołębie”. W sklepach, zwłaszcza spożywczych, nieprzebrana ilość wszelkiego towaru, żeby zapobiec ogonkom, których też tymi dniami nie ma, gdyż mięsa i wędlin jest na ten tydzień kongresu w bród. Potiomkinowskie wioski! Kazano też na te dni zamknąć wszystkie prywatne jatki sprzedające łby krowie i inne tego rodzaju ochłapy, do których zazwyczaj bardzo ciśnie się wszelkiego rodzaju biedota.
Warszawa, 18 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na placu Teatralnym oślepiającym blaskiem zieje wejście do Sal Redutowych, co przypomina mi żywo dawne chwile, gdyśmy tymi samymi drzwiami wchodzili niegdyś na premiery Teatru Narodowego, Reduty, Teatru Nowego. Naprzeciwko – ruiny Ratusza, pod którymi leżą może jeszcze kości wiernych dzieci Warszawy, oświetlone purpurowymi reflektorami, robią wstrząsające wrażenie.
Wnętrza odnowione, jak wszystko teraz, skromnie, na biało. Wrażenie luksusu dają tylko czystość, piękne schody i śliczna dekoracja kwiatowa. Pod tym względem, pomimo zubożenia ogrodnictwa, skoczyliśmy o wspaniały krok estetyczny naprzód. Zamiast dawnych, pretensjonalnych tuj, anemicznych drzewek pomarańczowych i palm – brzegiem schodów i ścian istne chodniki i dywany kwiatów sezonu, w danej chwili – prymulek – dziesiątki tysięcy prymulek, podkreślających żywą barwą liliowo-amarantową delikatne zielenie paprotek i asparagusów. Na rozległym, miękko wysłanym przejściu z pierwszego na drugie piętro ustawiło się w równym rzędzie Prezydium Rady Miejskiej teraz zwanej Narodową, żeby to upodobnić do Rosji (choć w Rosji „Narodnyj sowiet” nie znaczy „narodowa rada”, lecz „ludowa”). Na czele Albrecht drobny, bardzo młodo wyglądający człowiek, po prostu chłopiec, o dosyć ładnej, a nawet sympatycznej twarzy. Ci panowie witali przechodzących mimo gości podaniem ręki, podczas kiedy drugą wskazywali uprzejmie drogę na drugie piętro. Od razu w szatni spotkałam się z Elżunią Barszczewską, Iwaszkiewiczem i Dobraczyńskim. Był też z nimi Godik, świetny aktor, ale mało sympatyczny człowiek, a przynajmniej nie mający nic z właściwej Żydom życzliwej uprzejmości. W salach recepcyjnych ustawiono mnóstwo stołów, a na nich mnóstwo dobrego „żarcia” na zimno. Indyki, szynki, mięsiwa, sałatki, galarety, sosy różnych rodzajów, torty, czekoladki, pieczywo, masło; wina (tylko krajowe, owocowe) i wódki w bardzo umiarkowanych ilościach. Stałam jakiś czas na wprost drzwi wejściowych i na skutek tego witało się ze mną wiele dzisiejszych znakomitości. Pierwszą z nich był Cyrankiewicz z Andryczówną, potem witał się ze mną jakiś starszy jegomość, nieduży, pulchny, o dość ozdobnych rysach twarzy, wyglądający na starego doktora lub muzyka. Był w towarzystwie mało powabnej starszej damy, która także się ze mną przywitała. Zapytałam Elżunię, kto to taki. Okazało się, że nie rozpoznałam „zwierzyny” (Proust). Był to ni mniej, ni więcej tylko Jakub Berman, jeden z głównych dziś wielkorządców Polski. Towarzystwo, w którego pobliżu się znalazłam, to byli głównie aktorzy. [...]
Przy stole, gdzie stanęłam, odżywiał się Kulczyński, z którym przez chwilę rozmawiałam. Był bardzo przejęty kongresem: „To już nie jest propaganda” – powtórzył kilkakrotnie. – „To jest jedyny prawdziwy parlament świata”. Takie zdanie, jak i zdanie Piotra Nenniego: „Obrońcy pokoju to szóste mocarstwo świata” – powtarzane są często przez ludzi kongresu. Rozmawiając z Kulczyńskim spostrzegłam, że od sąsiedniego stołu kiwają ku mnie euforycznie Parandowscy. Przecisnęłam się do nich. Byli rozochoceni i zachwyceni kongresem. „To zupełnie inny poziom niż we Wrocławiu” – powiedział Parandowski. Jedli i pili, aż im się uszy trzęsły.
Na takich przyjęciach zachodzi zjawisko dla mnie szczególnie wstrętne – oto wszyscy podkradają, zwłaszcza papierosy i owoce. Nawet Elżunia skłoniła Kreczmara, by dla Wyrzyka „zwędził” pudełko kongresowych papierosów z gołębiem, Parandowska chwytała i papierosy, i owoce, i twierdząc, że na tym polega świetna zabawa, nawet mnie siłą wepchnęła do kieszeni gruszkę, którą później cichaczem położyłam na jakimś stole.
Wyszłam w końcu parę minut po dziewiątej i piechotą dobrnęłam do postoju taksówek przy Karowej. Dziwne wrażenie robiła zupełna pustka ulic po tym gwarnym różnojęzycznym tłumie. Tylko z rzadka pojedynczy przechodzień, choć to była jeszcze jak na wielkie miasto „dziecinna” godzina. Bawiły się tylko pieszczochy losu i historii. Masy już spały ciężkim snem po ciężkich robotach, do których znowu się zerwą przed ciężkim świtem. Niesamowite wrażenie robił pomnik Mickiewicza – oświetlony jakimś trupim zielonawym blaskiem, istne widmo z „Dziadów”. Mijając pomnik, mimo woli powtarzałam słowa: „I sprzyjam ludziom – z daleka od ludzi”.
Warszawa, 18 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W niedzielę o dziesiątej pojechałam na Kongres. To, co zrobiono na Towarowej (kongres obraduje w największej hali Domu Słowa Polskiego), jest w istocie imponujące. Majdan przed gigantyczną halą, z której wyniesiono maszyny drukarskie, wymoszczony mieloną cegłą. Znicze-urny na żelaznych postumentach bardzo misternej roboty płoną także i we dnie. I wszystko na niebiesko, nawet ohydny mur brudnoceglany opasujący tereny dworca towarowego pomalowano na błękitno – wszystko razem – jak amerykańska ilustracja. Była gęsta mgła, co nadawało jeszcze bardziej fantastyczny wygląd odmienionemu pejzażowi. Wewnątrz hala fabryczna jest tak wielka, że z części przydzielonej dla gości nie widzi się prawie części, gdzie prezydium, trybuna i delegaci – a raczej widzi się to już prawie przez „mgiełkę oddalenia”. Stoły i fotele świeżutko wykonane, na każdym skrzynka radiofoniczna i słuchawki, które można włączać w dowolny przekład przemówień na jeden z ośmiu języków z chińskim językiem włącznie.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Trafiłam na dwie sensacje. Jedną z nich było antysowieckie przemówienie eks-ministra skarbu Stanów Zjednoczonych Rogge’ego – obecnie radcy prawnego ambasady jugosłowiańskiej w Waszyngtonie. Wszyscy komuniści albo „podskakiwacze” na sali protestowali głośnymi „zwischenrufami”, prezydium ich uciszało – ale ostatecznie mówił godzinę, a w słuchawkach - bo słuchałam jednym uchem jego mowy, a drugim polskiego przekładu - wiernie bez opuszczeń tłumaczono to przemówienie.
Drugą sensacją była manifestacja dzieci. Już zaraz po przyjściu zauważyłam, że na sali jest dużo dzieci (jako niby tych najbardziej zainteresowanych, żeby wojny nie było); co więcej, zobaczyłam z daleka, że i Parandowscy przyszli z Piotrusiem. Przed samym końcem sesji wmaszerowało na salę paręset dzieci od przedszkolaków do dwunastolatków. Na czele szli chłopcy z werblem na bębnach, potem chłopcy ze sztandarami różnych państw, wreszcie dziewczynki z bukietami chryzantem, w obu rękach wysoko trzymanymi. Doszedłszy do oficjalnej części hali, dziecinny pochód się zatrzymał, jakaś dziewczynka wygłosiła piskliwie mowę na rzecz pokoju, dzieci obrzuciły kongres kwiatami, po czym cały pochód w tym samym szyku odmaszerował śród huraganowych oklasków. Dużo ludzi chwytało i całowało dzieci, wielu miało łzy w oczach albo po prostu płakało. Na tym zakończono sesję przedobiednią. [...]
W bocznych salach kongresu urządzona jest wystawa karykatur antyamerykańskich, a prócz tego – restauracja z bufetem zaopatrzonym w nie widywane już dziś przedwojenne smakołyki w rodzaju „kabanosów” – fryzjerzy, poczta, umywalnie, klozety, wszystko lśniące czystością i bez zarzutu funkcjonujące. Jaskrawe „chustki pokoju”, bardzo brzydkie, które różni, a zwłaszcza egzotyczni, kongresowicze pozakładali sobie na szyję, nadają całości charakter jakby zapustnej maskarady.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś poszłam jeszcze raz na Kongres. Byłam godzinę i znów trafiłam na sensację. Przemawiała delegatka Korei, cała w bieli. Mówiła po... rosyjsku. Wywołała niebywałą owację trwającą pół godziny. Krzykom i oklaskom nie było końca, wreszcie sala pochwyciła Koreankę (niewątpliwą agentkę rosyjską) na ręce i postawiła ją na stole prezydium. Gdy się ta manifestacja skończyła, wróciłam do domu.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Spotkanie artystów i pisarzy cudzoziemskich (kongresowiczów) z polskim światem literatury i sztuki. Na dziedzińcu Muzeum, jak zawsze w takich okolicznościach, pełno bogatych limuzyn i jak za czasów Pietrka Paterki z moich „Szklanych koni” – pełno w ich wnętrzu szoferów skazanych na czekanie, aż się panowie wybawią. W hallu gwar nieopisany [...].
Przyjęcie odbywało się w górnych salach Muzeum, tam gdzie stare malarstwo. Główną salą przyjęcia była sala Matejki z rozpostartym nad tymi „gołąbkami pokoju” wielkim płótnem „Bitwy pod Grunwaldem”.
Tłum był gęsty, zauważyłam niemal wszystkich znajomych ze świata literatury i sztuki. Jak za sanacji nie zaniedbują i teraz żadniutkiego przyjęcia. Mam wrażenie, że z cudzoziemcami nikt poza przystawionymi do nich „pilotami” nie rozmawiał. Nikt nie ryzykuje mieć w takim wypadku ubiaka koło siebie. Przyszli zaraz po mnie i Parandowscy. Widziałam tu i ówdzie: Kreczmara, Putramenta, Iwaszkiewicza, Monikę Żeromską, Rusinka, Zarembę, Zawieyskiego, Kuryluka, Szymańską (opuszcza „Czytelnika” i wyjeżdża do Berlina do męża), Stefczyka, Dembińską, Podhorską-Okołów i mnóstwo innych.
Warszawa, 25 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W poniedziałek po południu zjawił się już komisarz spisowy (spis ludności 3 grudnia) z wstępnymi indagacjami. Młody Żyd, całym zachowaniem się i sposobem pytań zdradzający ubiaka. Zapisując personalia pani Marysi spytał od razu: „Na jakim froncie pani mąż zginął?” (a ten mąż, brat Anny, umarł niewinnie w więzieniu w Kijowie). Zapisując personalia Anny udawał, że nie wie, kto ona, ale w dalszej rozmowie powiedział nagle: „A przecież „Uliczka Klasztorna” jest wycofana z obiegu”. Potem, gdy miał zapisać miejsce pracy, a Anna powiedziała: „piszę w domu”, zastanowił się: „To może napiszemy „warsztat domowy”? Ale nie – dodał – to by mogło być na pani niekorzyść”. Działo się to w moim pokoju, dokąd wdarł się, aby i mnie zapisać i z trudem dał sobie wyperswadować, że wszystkie instrukcje do spisu zostawiłam w Warszawie, że przebywam tu czasowo i że nie mogę być w dwu miejscach zapisana. Na jego słowa Anny dotyczące wyrwało mi się: „Jak to zaszkodzić? Przecież spis ma cele wyłącznie statystyczne i, jak zapewniano w obwieszczeniu o nim, nie może być wykorzystywany dla żadnych innych celów. Nie może więc nikomu pomóc ani zaszkodzić”. Zastrzeliła nas wręcz rubryka: „gdzie się mieszkało przed wojną?”. Jest w niej odsyłacz: „Mieszkańcy Lwowa, Wilna i innych okolic byłych ziem wschodnich mają podawać tylko: ZSRR”. Tak więc Anna dowiedziała się, że całe swe życie przeżyła w Związku Radzieckim, a nie w Rzeczypospolitej Polskiej. Razem z nią dowie się o tym około 6 milionów Polaków, którzy z ziem wschodnich pochodzą, a na dzisiejszych ziemiach odzyskanych przygniatającą większość ludności stanowią. Wzywa się ludność, aby przy spisie podawała dane prawdziwe, a jednocześnie w tak ważnym punkcie jak ustalenie miejsca urodzenia i zamieszkania przez większą część życia zmusza się ją urzędowo do podawania fałszywych informacji. Bo z punktu widzenia statystyki najwierutniejszym kłamstwem jest podawać, że we Lwowie czy Wilnie był przed wojną Związek Radziecki. Wszystko to stwarza warunki sprzyjające panicznym plotkom, pogłoskom, nastrojom strachu, rozpaczy, beznadziejności. Spis ludności może być rzeczą całkiem niewinną, ale w masach narodu wzbudza przekonanie, że posłuży do wielkich wywozów. I nawet mnie trudno się oprzeć takiemu wrażeniu.
Wrocław, 27–28 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Gazety są codziennie przepełnione wyjaśnianiem narodowi, że spis ludności to nic groźnego. Dla uspokojenia opinii powołują się nawet na dawne spisy ludności sprzed wojny. Nie wyjaśniają tylko, dlaczego tamte spisy nie wywoływały żadnej paniki, żadnych komentarzy, a jaka panika musi być przy tym spisie, skoro rząd tak się tłumaczy, wyjaśnia, perswaduje. Swoją drogą trzeba przyznać, że społeczeństwo zachowuje się histerycznie. Mimo że w obwieszczeniach dokładnie wyszczególniono, co podlega spisowi, uwierzono maniacko plotce, że spisywane będą rzeczy osobiste – ubrania, bielizna, meble. Że spisywany żywy inwentarz będzie odbierany na kołchozy etc. Zwłaszcza chłopi ulegli zupełnej psychozie, chowają koszule i gacie, wyprzedają inwentarz etc. Taki oto monstrualny kapitał nieufności zarobił sobie rząd Bieruta przez pięć lat swoich praktyk. [...]
Dziś około 9 rano przyszedł komisarz spisu ludności, wszystko trwało pięć minut, jak zastrzyk.
Warszawa. 3 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W poniedziałek pojechałam taksówką za 6 zł na Sekcję Prozy do Związku. Nie była warta nawet 50 groszy. Znęcił mnie temat zebrania – sprawozdanie redaktorów Domów Wydawniczych z planu wydawniczego na rok 1951. Wydawcy oznajmili jednak, że obszerne sprawozdanie dadzą na rozszerzonym plenum Zarządu Związku, a teraz dowiedzieliśmy się tylko, że i w tej dziedzinie dotychczasowy plan nie został wykonany. Plan zdaje się w ogóle istnieć tylko po to, żeby go nie wykonywać. Wobec tego Putrament „zagaił” dyskusję ogólnikami na temat socrealizmu i w jakim stopniu obecna literatura w swych płodach ów socrealizm osiąga. Zakończył apelem do pisarzy: „Musicie wzbudzić entuzjazm dla wykonania planu sześcioletniego. Plan 6-letni może się udać tylko w atmosferze entuzjazmu. Jeśli my, pisarze, nie wzbudzimy tego entuzjazmu, to plan 6-letni się nie uda, to go nie wykonamy”. Niesłychane żałosno-komiczne jest to narzucanie literaturze roli, jakiej ona nigdy nie grała i grać nie może. Jej wartości leżą w zupełnie innej płaszczyźnie. A zarazem jest to zdumiewające przyznawanie się z góry do porażki. Plan gospodarczy, którego udanie się albo nie ma być uzależnione od literatury, to jakieś monstrualno-idiotyczne nieporozumienie.
Warszawa, 10 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Gdyśmy siadali do stołu, zjawiła się pani Micińska, bardzo biedaczka zdenerwowana i z sensacyjną wiadomością, że Miłosz uciekł; wyleciawszy całkiem legalnie, w Paryżu poprosił o azyl. Podobno radio amerykańskie podawało już o tym wiadomość: pani Micińska mówi, że telefonował do niej jeszcze z lotniska żegnając się, jakby na zawsze. Kursują najrozmaitsze plotki w związku z tym, że Miłosz „wybrał wolność” (jakże problematyczną mimo wszystko). Podobno były jakieś konkretne fakty, które wpłynęły na tę decyzję. Coś mu tu powiedziano, przed czymś, czy dotyczącym losu Polski, czy jego osobiście, ostrzeżono i to musiało zdecydować.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Byłam na rozdaniu nagród państwowych w Muzeum Narodowym. Odbywało się w sali, gdzie „Kazanie Skargi” i portret Matejki. Na schodach minęłam prowadzonego powoli na wpół sparaliżowanego starca, w którym dopiero po chwili poznałam... Zelwerowicza. Miał udar mózgowy. Cóż za gorliwość, żeby w tym stanie przyjść po odbiór nagrody państwowej. Ta spóźniona uroczystość (nagrody przyznano w zeszłym roku na 22 lipca) była podobna do wręczania nagród szkolnych, tak młodocianą była większość laureatów („pryszczaci”, jak ich nazywa Kott). W muzeum było zimno i ci, co się rozdzieli z futer, poschodzili do szatni, żeby je sobie narzucić choć na ramiona. Rozstawione były stoliki z kawą, likierem i ciasteczkami. Portret Matejki był najbardziej żyjącym i prawdziwym człowiekiem spośród obecnych i patrzył na ten nowy obraz historyczny (idący wprost od panów z „Sejmu Grodzieńskiego”) ze smutną goryczą. [...] Spośród młodych nagrody państwowe w dziedzinie literatury za rok 1950 otrzymali: T. Borowski, K. Gruszczyński, T. Konwicki, W. Woroszylski, W. Zalewski.
Warszawa, 10 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dzisiejszego ranka dopełniłam zalegające notatki, kończę zaległości opisem tego, co widzę teraz przed moimi oknami. Oto pewnego wieczora pojawiły się na majdanie już pod wieczór kopaczki i buldożer, czyli spychacz. Zaczęli coś ciukać w ruinach. Myślałam, że to próbują maszyny. Ale następnego ranka (było to coś trzy tygodnie temu) pojawiły się brygady junaków SP, druga kopaczka i drugi spychacz. Od tego czasu praca tu wre od świtu do nocy. Gruzy są już prawie aż do 6 Sierpnia uprzątnięte, spychacze zrównały ziemię. Odsłoniła się ulica 6 Sierpnia i oto nie zmieniwszy mieszkania mieszkam po 34 latach... od ulicy. Od rana do wieczora hałas robót maszynowych jak w piekielnym młynie i wtóry hałas ruchu ulicznego, acz z pewnej odległości. Ale to hałas twórczy, buduje się nowa dzielnica mieszkaniowa, więc to znoszę lepiej niż poprzednie hałasy rozwydrzonych chłopaków, grających w piłkę nożną. Jedno tylko muszę stwierdzić – maszyny ciągle się psują, a organizacja robót wydaje mi się bardzo prymitywna i niedołężna. Zielona koparka nieraz stoi bezczynnie po parę dni, czerwona, sprawniejsza, też od czasu do czasu nawala. Mnóstwo ludzi chodzi koło tego wałęsając się i nic nie robiąc. Wielu robotników leży na pół nago i opala się po prostu.
Warszawa, 5 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na placu przed moimi oknami marazm kompletny. Zielona koparka, do której po dwa razy na dzień przyjeżdżało pogotowie techniczne, po każdej reperacji chodziła ze dwie godziny, a wreszcie stanęła definitywnie. Czerwona działa opieszale. Ilość lor samochodowych jest chyba ze trzy razy większa, niż potrzeba na pracę tej jednej, a nawet obu koparek. Toteż przez większość dnia zatarasowują teren aż do 6 Sierpnia; wygląda to jakby jakiś zmotoryzowany jarmark w miasteczku. Chłopaki z SP włóczą się po placu jak muchy w mazi, nie starcza ich na inicjatywę, żeby zebrać na kupę poroztrząsane przez koparki żelaziwo. Od czasu do czasu któryś z nich ciągnie pomaleńku jakąś sztabę lub inny wiezie na żelaznej taczce parę kawałków rdzawych kabli. Tempo i organizacja pracy zdumiewają mnie monstrualnym niedołęstwem. Aż trudno pojąć, że mimo to wszystko Warszawa jakoś się buduje.
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Czytałam moje opowiadania i z rozpaczą myślałam o losach literatury w tym ustroju. Że mianowicie potężnego ustroju gospodarczego, zbudowanego w imię interesów państwa (które zawsze, i zawsze mniej [czy] więcej uzurpatorsko, uważało się za reprezentanta mas) nie da się, niestety, stworzyć bez zagłady wszelkiej twórczej literatury, sztuki, nauki. Między tym, co idzie z ponurej Rosji na świat, z historią Egiptu nasuwa się złowroga analogia. Egipt miał „najpostępowsze”, najprecyzyjniej zorganizowane życie gospodarczo-polityczne ze wszystkich krajów starożytności. Miał nawet w kaście kapłanów niezwykle rozwinięte różne rodzaje wiedzy technicznej służącej – tak jak się to wymaga dziś w krajach rządzonych przez dyktaturę moskiewską – tylko i wyłącznie gospodarczo-politycznym celom państwa. Ale Egipt poza rzeźbą i malowidłem ściennym nie zostawił ludzkości nic dla ducha (chyba tylko tajemniczy uśmiech sfinksów i rzeźbionych faraonów). W dziedzinie duchowej twórczości pozostał mattwą pustynią nie nawodnioną przez żaden Nil. Ani literatury, ani poezji, ani historii, ani filozofii, nic, nic, nic.
Tak będzie z nami w najlepszym wypadku, jeśli ten posępny eksperyment się uda. Zostaną „giganty” fabryczne, wieżowce, mosty, kanały, biurowce, bloki. Nie zostanie świadectwo ani jednej ludzkiej tragedii, ani jednego ludzkiego uczucia. Pokolenie epoki stalinowskiej pozostanie dla historii w sensie ludzkim nieme. Nikt się z tego źródła martwych form nie napije, bo wszelkie wody życia w tym suchym potoku z roku na rok wysychają.
Warszawa, 2 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O pierwszej w południe przyszła pani Modz., z którą w ciągu godziny ustaliłyśmy poprawki w ostatnich opowiadaniach Czechowa. Ofiarowała nam swoje auto do Związku na zebranie Sekcji Tłumaczy „w sprawach zawodowych”. Pojechaliśmy więc nawet z nią oboje, bo i St. chciał być na tym zebraniu. Zwołano je dla omówienia nowej konwencji wydawniczej, krzywdzącej pisarzy w ogóle, a w szczególności tłumaczy. Nowa ta konwencja już w samej nazwie zawiera oszustwo, gdyż konwencja jest to umowa dwu co najmniej układających się stron, w danym zaś wypadku drugiej strony, i to najbardziej zainteresowanej, nie było. Ową konwencję, a w rzeczywistości dekret o sposobach płacenia pisarzy i tłumaczy za ich państwowe usługi, ogłosiło Prezydium Rady Ministrów z podpisem Cyrankiewicza. Układali ten dekret partia i wydawcy – anonimat – nie wiadomo nawet, czy i kto z pisarzy zaproszony był do narad w tej sprawie. A fama mówi, że za całą tę konwencję odpowiedzialni są Putrament i Werfel, dyrektor partyjnego domu wydawniczego „Książka i Wiedza”. Przyciśnięty do muru Putrament przyznał zresztą na zebraniu, że brał w tym udział. Nie zwołano ani jednego zebrania w celu bodaj usłyszenia opinii pisarzy o projekcie konwencji. [...]
W pierwszych latach panowania Rosji w Polsce pisarze traktowani byli jak dzieci, które prowadzi się za rączkę, pokazując im palcem, czego dotykać można, czego trzeba, a co jest be-be. Teraz w tym roku zaczyna się ich traktować jako punkt usługowy mający dostarczać produktów swego warsztatu na rynek potrzeb politycznych państwa. Dąży się do zbiurokratyzowania jednych, a sproletaryzowania innych pisarzy, nie zostawiając tym ostatnim nawet tej radości proletariusza, że może przynajmniej myśleć co chce, kochać co chce, płakać i śmiać się nad tym, co w jego odczuciu warte płaczu lub śmiechu. Tę sytuację nazywa się „opieką państwa nad pisarzem”.
Nowa konwencja kasuje dawny system (wywalczany przez pisarzy latami) honorariów procentowych od ceny książki, co ma być pono na korzyść pisarzy ze względu na bardzo niskie w istocie ceny książek (cały przemysł wydawniczy jest deficytowy). Honoraria będą płatne od arkusza, ale nie od arkusza drukarskiego, lecz mieszaniec scholastyka z rabinem wymyślił „arkusz wydawniczy” mniejszy od drukarskiegol, oparty na liczbie znaków drukarskich (40 000). Tak że książka ma z reguły dużo mniej arkuszy honorowanych niż drukowanych. Wyznaczono „stawki zasadnicze” honorariów, które np. dla prozy artystycznej wynoszą od 1500 do 2000 zł za arkusz, zależnie od rangi pisarza i wartości dzieła, określanych znów oczywiście przez rząd i partię. Ale tu znów zadziałał scholastyczny rabin. Za „wydanie” uważa się nakład 10 000. I tylko za pierwsze 10 tysięcy pierwszego wydania jakiejś książki, autor dostaje ową zasadniczą stawkę honorarium. Za następne 10 tysięcy jest już 80% i tak z każdymi 10 tysiącami regresja postępuje, a od czwartego wydania już za wszystkie następne aż do końca życia autor otrzymuje za dane dzieło tylko 50% zasadniczego honorarium. Ja np. za „Noce i dnie” i czy „Ludzi stamtąd” – jedyne książki moje dziś wydawane – otrzymuję już tylko 50% stawki zasadniczej. Gdyby nie to, że „Noce i dnie” mają tak wielkie rozmiary, byłabym w nędzy.
Warszawa, 3 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
We wrześniu w Polsce nie było dosłownie ani jednego kartofla na halach. W okolicach Warszawy w związku z długotrwałą suszą jest podobno nieurodzaj kartofli. Rząd naznaczył cenę kartofli 50 gr za kilo i chłopi nie przywieźli kartofli po tej cenie na rynek. Kupowało się kartofle chyłkiem po bramach po złotemu od jakiejś co zuchwalszej baby. Chłopi nie mają racji, ale jak popyt jest większy niż podaż, to cena musi być wyższa. W Sopotach były kartofle po 60 gr za kilo i nikt sobie nie krzywdował, ani kupujący, rozumiejący sytuację, ani sprzedający zadowalający się tą 20-groszową podwyżką ceny. Bardzo trudno zrozumieć teraz te wszystkie dziwne zjawiska gospodarcze.
Warszawa, 9 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Numer „Kultury” przesłany nam pocztą nie wiadomo przez kogo z... Berlina rosyjskiego. Ten numer pełen jest Miłosza. Ma kłopoty, bo nie tylko Ameryka nie chce go do siebie puścić, ale i emigracja polska nie chce mu wybaczyć, że po sześciu blisko latach służby rządowej „warszawskiej” raptem „wybrał wolność”. Za te sześć lat musi płacić i płaci mówiąc w radiu amerykańskim o nieznośnym życiu w kraju, choć tego życia wcale nie zna. Od grudnia 1945 roku, kiedy wyjechał, był w kraju tylko dwa razy, mniej więcej po miesiącu za każdym razem.
Warszawa, 11 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na rynku żywnościowym dalej przykre braki. Mnie to nie denerwuje. Latem i jesienią można się obejść bez mięsa. Przed wojną chłopi jadali bardzo mało mięsa, a lepiej niż teraz pracowali fizycznie. A teraz nikt nie może wytrzymać bez mięsa – snadź to prawda, i pomyślna, że wymagania wzrosły. Najbardziej rozpacza nad tym Frania. Złości się, że ja i ona nie mamy kartek mięsnych – nie wyobraża sobie życia i jedzenia bez mięsa. Gniewa się, gdy jej mówię, że przy naszych możliwościach wyżywienia to jest nieduży kłopot.
Warszawa, 12 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po południu pierwszy raz byłam w Centralnym Domu Towarowym w poszukiwaniu talerzyków deserowych, których tam nie znalazłam. Ten Cedet to straszne brzydactwo, i z zewnątrz, i wewnątrz. Nadto wewnątrz brudno i dziwna rzecz – całe ściany oszklone, a ciemno. I ciasno. Okropny zgiełk tłumu kupujących lub stojących w ogonkach.
Warszawa, 5 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W piątek, 18 kwietnia, otrzymawszy zaproszenie do Rady Państwa na urodzinowe przyjęcie dla Bieruta i gdy Modzelewska zadzwoniła proponując mi, że zabiorą mnie tam autem, pojechałam z nimi zobaczyć tę galówkę. Zastanawiam się, dlaczego partia tak fetuje tę 60 rocznicę jego urodzin – gazety dotąd jeszcze ogłaszają listy „narodu” i „urodzinowe zobowiązania” (sentymentalna wierszowana laurka Iwaszkiewicza, pisarze i dziennikarze prześcigają się w panegirykach) – ja nie pisnęłam i nigdy nigdzie na żadne zaproszenia nie chodzę, więc myślę sobie – pójdę. Pamiętam, jaki niesmak budziło to w nas, gdy takie same hopki urządzano z imieninami Piłsudskiego.
Gmach Rady Państwa (chyba dawny GISZ) urządzony jest teraz wspaniale i ma tylko ten błąd, że wielkie sale reprezentacyjne są aż na trzecim piętrze, a nie ma windy. Szczegóły wnętrza w bardzo dobrym smaku, dekoracja kwiatowa feeryczna. Po monumentalnych schodach sunął tłum szary, brzydki, biednie i wulgarnie poprzyodziewany. Perkalikowe suknie w kwiatki, kolorowe koszule, wyszarzane marynarki, perkate nosy, mysie ogonki zwinięte w tyle głowy, zmęczone, spracowane
Makieta Pałacu Kultury w pochodzie pierwszomajowym w 1952 r. To nie zaspokajało potrzeby piękna, ale to mi się podobało. To było nowe piękno prostych szarych ludzi wprowadzonych na najwyższe salony Państwa. Bierut stał w pustej sali z dekoracją biało-czerwoną, stał na dywaniku i przyjmował życzenia. Mistrze ceremonii kierowali część tłumu na boki, zapewne, żeby oszczędzić solenizantowi nadmiaru uścisków dłoni. Ponieważ przyjechałam z Modzelewskimi, z nimi też się trzymałam [...].
Modzelewski pokręcił się i oznajmił, że „prezydent i wszystkie ważne osoby są o pół piętra niżej”. „Chodźmy – powiedział – do tego high life’u”. Zeszliśmy. W samej rzeczy w tych niższych salonach było już inne towarzystwo. Były już i wieczorowe powłóczyste suknie dam, niektóre bardzo bogate, i staranniejsze toalety panów, i dużo galowych mundurów, m.in. złotem szyte czarne mundury ambasady sowieckiej. Tu i ówdzie słychać było cudzoziemskie języki, rosyjski i francuski, dominował rosyjski. Stoły tak samo uginały się pod jedzeniem, jeszcze lepszym i wytworniejszym. Tak oto społeczeństwo dążące do bezklasowości „rozwarstwia się” w sposób nieuchronny. Do blasku nowego high life’u przylgnęła oczywiście cała nasza śmietanka „sfer artystycznych”. W tych dopiero salonach zobaczyłam Iwaszkiewicza, Putramenta, Kruczkowskiego, Elżunię, Wyrzyka, Wołłejkę (Chopin z filmu) i in.
Modzelewscy mnie zapytali, czy nie mam nic przeciw temu, żeby „być przedstawioną” Bierutowi. Co można na takie pytanie odpowiedzieć, kiedy się już weszło w kabałę? „Proszę bardzo”. Ale Bierut był otoczony architektami mającymi budować ów Pałac Nauki i Kultury. Gdyśmy wreszcie do niego dotarli, zanim jeszcze zdążyłam usta otworzyć, zaczął mówić trzymając moją rękę w swojej, ogromnej jak narzędzie: „Bardzo się cieszę, że mogę odnowić z panią znajomość sprzed czterdziestu lat”. Wiedząc, że za młodu wychowywał się u Papiewskich w Lublinie, bąknęłam: „Chyba w Lublinie?” – „Tak, pani mnie nie pamięta, ale ja panią dobrze pamiętam”. Ja znowu: „To tak dawno i byliśmy tacy młodzi” (a w istocie rzeczy nigdy żadnego Bieruta w Lublinie nie poznałam). Na co Bierut: „Tak, pani była młoda, oczkami strzelała pani do chłopców”. Tu już wpadam w ten ton i mówię: „No, i chłopcy do mnie”. „Tak, tak, ja się też podsuwałem, ale pani była taka otoczona, więc bez powodzenia. A od tego czasu znałem już panią tylko z książek.” „To – mówię – może jest najważniejsza znajomość z pisarzem. Osoba jest zawsze mniej interesująca.” – „A nie, nie, przyjemnie jest poznać i osobę.” Na tym skończyła się moja jedyna rozmowa z kimś ze świata naszych dzisiejszych władz najwyższych.
Warszawa, 18 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na 1 maja ustawiono nad blokami nowego placu MDM olbrzymią czerwoną gwiazdę, wewnątrz oświetloną. Wieczorem, gdy się ściemniło, widok tej ogromnej purpurowej gwiazdy na czarnym niebie był czymś tak złowrogim, że patrzyłam na to w trwodze i przerażeniu, jak na jakiś monstrualny znak zagłady. Dzień pierwszy maja spędziłam w domu pisząc te notatki i załatwiając moc zaległej korespondencji. Dzień święta pracy, który uznawałam od najwcześniejszej młodości (choć nigdy nie uczestniczyłam w jego obchodach), uczciłam pracą. Przez okno widziałam ciągnącą snadź na miejsce głównej trasy ogromną część pochodu, wlokącą się przez 6 Sierpnia chyba z półtorej godziny. Głównie młodzież w koszulach sportowych i kusych szortach. Moc ohydnie brzydkich wozów propagandowych i nie lepszych karykatur antyamerykańskich, chorągwie, sztandary. Szło to wszystko nieskładnie, grupy starszych wręcz ociężale; nie, nie uda się z nas wydobyć mechanicznego drylu hitlerowsko-sowieckiego.
Warszawa, 1 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Gazety ogłosiły nagle urbi et orbi o „wielkim darze bratniego Związku Radzieckiego” [...]. Projekt podawany niemal co dzień w gazetach, to z lotu ptaka, to z tej lub owej strony, jest potwornie brzydki, niczym nie uzasadniony. Cała Warszawa będzie leżała u stóp tego potwora.
2 maja
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
W czasie pobytu Anny gazety ogłosiły nagle urbi et orbi o „wielkim darze bratniego Związku Radzieckiego”, jakim ma być wybudowanie gigantycznego kompleksu gmachów, Pałacu Kultury i Nauki, z niebotykiem 200 metrów wysokim pośrodku. Ma to stanąć w samym sercu Warszawy na terenach między dawnym Dworcem Głównym, Złotą, Sosnową, Marszałkowską. Budować będą nie tylko rosyjskie maszyny, lecz rosyjscy inżynierowie i robotnicy z przywiezionych (jakoby) materiałów. Również projekt jest moskiewski, podobno uzgodniony z polskimi architektami, ale czy który odważył się naprawdę mieć swoje zdanie? Projekt podawany niemal co dzień w gazetach, to z lotu ptaka, to z tej lub owej strony, jest potwornie brzydki, niczym nie uzasadniony.
Cała Warszawa będzie leżała u stóp tego potwora. [...] Przypomniała mi się budowa Sóboru na Saskim placu. To także był największy wówczas gmach w Warszawie. Anna potraktowała to z filozoficznym humorem: „No, cóż – powiedziała – w XI wieku Niemcy budowali u nas kościoły chrześcijańskie. Teraz Rosjanie budują kościół nowej wiary”. Ale jest w tym i jakiś nonsens ekonomiczny. Rosja w swojej cywilizacji rzeczowej naśladuje Amerykę, wobec której ma zatajony kompleks niższości. I popada w absurdy. W Ameryce, zwłaszcza w New Yorku, gdzie istnieje spekulacja gruntami i place są niewiarygodnie drogie, wykorzystuje się je dla celów zysku budując drapacze chmur. U nas (ani tym bardziej w Rosji) to niepotrzebne, bo wszystkie grunty miejskie są własnością państwa lub miasta.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
3 maja poszłam do Państwowej Szkoły Muzycznej nr 1, przy Marszałkowskiej 17. Zaproszono mnie tam na wieczór autorski, połączony z zakończeniem jakiegoś ich konkursu czytelniczego i otwarciem czytelni tej szkoły. Będąc bardzo zmęczona korektami Pepysa, tego samego dnia rano naszkicowałam sobie małą pogadankę o mojej pracy i o wszystkim. Wieczór wypadł nadzwyczaj przyjemnie. Ta szkoła z natury rzeczy nie przeładowana polityką jest o wiele weselsza i swobodniejsza od innych obecnych szkół. Po części oficjalnej jedna z profesorek uczelni grała na fortepianie Chopina, „Trzmiela” Rimskij-Korsakowa i „Prząśniczkę” w układzie Melcera. Grała technicznie świetnie z niezwykłą siłą, a razem czystością i precyzją. Aż dziwne, bo w uścisku ma rękę miękką jak bez kości, a przy grze – sprężystą i giętką jak damasceńska stal.
Potem był dziwny dosyć jak na wieczorną porę rodzaj przyjęcia, podano czarną kawę, ciasteczka i lody. Mały uczeń szkoły, 9-letni Dratwa (wnuk chłopa z Milejowa pod Piotrkowem, gdzie w roku 1914 nocowałam w mojej wędrówce ustanawiającej niepodległościową pocztę między Krakowem i Warszawą’) grał doskonale Mozarta. Niewątpliwie przyszły wirtuoz.
Sensacją wieczoru dla mnie było, że wszystkie przemówienia i nawet rozmowy w czasie uroczystości były arcyproustrojowe, a potem przy tym nocnym podwieczorku okazało się, że wszyscy zachwycają się tylko Parandowskim i czytają „Tygodnik Powszechny”.
Warszawa, 3 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Mimo zakazu procesji, ołtarzów itp. obrzędów (samo święto zachowano) cała ludność Karłowic [osiedle Wrocławia] manifestacyjnie od rana do wieczora ciągnie to do kościoła, to z kościoła. Tulcia, której religijne wychowanie jest w ręku pani Marysi, od trzech dni żyje „próbami sypania kwiatków” i samym ich już oficjalnym sypaniem w procesji dookoła kościoła. Bratowa Anny ubrałają w tym celu w białą sukienkę i pończochy, rozpuszcza jej włosy, robi jej z gałązek asparagusa wianek na głowę. Zrobiła jej też koszyczek do płatków kwiatowych, cały obszyty białym jedwabiem. I tak świętują to wszystko w klasztorze Franciszkanów, o którym powiadają, że to gniazdo antypolskiej konspiracji niemieckiej. Zakonnicy to autochtoni, a wszyscy autochtoni tutejsi to krypto-Niemcy, z nielicznymi wyjątkami, które Polska też już potrafiła sobie zrazić.
Wrocław, 12 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
[...] pojechaliśmy na owo przyjęcie do Rady Ministrów. [...]
Modzelewski, który zna tam wszystkie kąty, żeglował „od tarasu”. Taras jest olbrzymi z feerycznym widokiem na ogród pałacowy od strony Wisły. Monumentalne schody w blasku lamp i cały pod nimi ogród również suto się świecił – żarówki festonami; wszędzie pod drzewami także stoły z przyjęciem. Miałam wrażenie, że jestem gdzieś w Paryżu czy Londynie w wielkiej restauracji dla... cudzoziemców. Prawie można było zapomnieć, że kraj jest nieszczęśliwy – i coż to za kontrast z tymi setkami tysięcy ludzi wystającymi godzinami w ogonkach dla zdobycia kawałka mięsa. Na tarasie - stoły dla high life’u. Tu już nie brakło ni noży, ni widelców, tu już nie stało się, lecz siedziało na krzesłach dosyć wspaniałych [...]. W jakiejś chwili tego przyjęcia usiadł przy mnie młodo jeszcze i bardzo sympatycznie wyglądający pan i powiedział: „No, cóż, proszę pani. Już teraz będzie w porządku z tym okienkiem?” – „Z jakim okienkiem?” – „No, z tą historią widoku przed pani oknem? Nie zburzymy tego domu.” – „Aha, pan słyszał ten mój kawałek w radiu?” – „Bo pani nie wie – powiada ów jegomość. – Bo ja jestem właśnie ten Sigalin, co buduje to MDM i w ogóle...” [...]
Były przy tym stole różne toasty, a najwięcej – na cześć architektów i budowniczych Warszawy, który wypiłam na ręce Sigalina, tym bardziej że dostał i nagrodę państwową z wysokim orderem.
W jednym z toastów pito na cześć literatury – zdaje się, że Ochab wzniósł ten toast. „To w pani ręce pijemy ten toast” –powiedziała pani Natalia. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, aż tu suną do mnie premier i prezydent z kielichami. Cyrankiewicz mówi: „Za pomyślność pani przyszłych dzieł”. Ja jak niemądra: „We mnie to już takie małe można pokładać nadzieje”. Na co premier: „O nie, przeciwnie”. Zdjęła mnie złość, że tak osłabła moja twórczość i że tak mało mogę dać tej nowej Polsce, która mimo wszystkie błędy, zbrodnie i grzechy – z pierworodnym: zależności od Moskwy – wydaje mi się jakaś bardzo interesująca i ważna. Jak łatwo jednak ująć mnie, rozbroić i wziąć na lep uprzejmości! Próżność?!
Warszawa, 22 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Otóż we środę lub czwartek przed wyborami zjawiły się dwie panie ze Związku z prośbą Zarządu, żebym przybyła na czwartą do Hali Mirowskiej „zająć miejsce w prezydium na spotkaniu ludności z prezydentem Bierutem” [. . .].
Samochód przyszedł już o trzeciej, przyjechał po mnie Antonowicz z naszego biura. „Czemu tak wcześnie?” – pytam. – „A bo potem, wie pani, będzie jechał prezydent. Mogą być trudności z dostaniem się.” Znamienna jest ta ostrożność. Gdy jedzie prezydent tak rzekomo ukochany przez masy, ulice obstawione są policją, ruch wstrzymany. Już w drodze Antonowicz pyta: „Czy pani ma jakieś zaproszenie? Jakąś kartę wstępu?” - „Nie, skąd? Jeszcze nie upłynęła godzina, odkąd zawiadomiliście mnie o tej imprezie. Te panie ze Związku żadnej karty wstępu mi nie przywiozły.”
Do hali wpuszczano wszystkich bez trudności, ale do prezydium – nie i żadne starania nie pomogły. Antonowicz odjechał, a ja nie zdołałam się dostać „do prezydium”. Ale już skoro jestem, chciałam zobaczyć. Usiadłam z boku w którymś ze środkowych rzędów. Pierwszy raz widziałam tak miłe kiedyś, tak barwne od warzyw i owoców hale w ich nowej roli miejsca imprez masowych. Posępne wrażenie. Słabe oświetlenie. Żelazne stropy, ławy w barwie żelaza, wszystko niby gigantyczna widownia ponurego cyrku. Nabita, głowa przy głowie, jak wymoszczona brukiem. Od razu zrozumiałam, że sala spędzona, u nas nikt nie przychodzi na godzinę przed najbardziej nawet atrakcyjnym widowiskiem. Publiczność była też dobrze porozrzucanymi wszędzie grupami wyreżyserowana. Tak że coraz to inna grupa ryczała jakąś pieśń albo skandowała okrzyki, np.:
Na Bie-ru-ta-gło-su-je-my-
Szczęście Polski bu-du-je-my-
Niekiedy coś psuło się w reżyserii, a wtedy kilka grup naraz śpiewało albo skandowało każda co innego. Wytwarzało to kakofonię, jakby knieja wyła, ryczała i szczekała. Śpiewano: „Gdy naród do boju”.. „Na barykady”, a nawet, o zgrozo: „Ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszyt czełowiek”. Tak siedziałam wśród tego wrzasku i huku prawie półtorej godziny. Było dla mnie w tym wszystkim coś infernalnego. Dante nie przewidział takiej postaci mąk piekielnych. Co pewien czas podnosił się w parterze albo na trybunach smarkacz w oliwkowej koszuli z czerwonym krawatem i krzyczał np.: „Kandydat narodu polskiego, marszałek Rokossowski, niech żyje!”. Sala podchwytywała i skandowała przez parę minut: „Ro-ko-ssowski! Ro-ko-ssowski!”. A ja widziałam takich samych chłopców ginących tysiącami w powstaniu, gdy tenże „kandydat narodu polskiego” stał za Wisłą i patrzył swym martwym sowieckim okiem, jak von dem Bach niszczy Warszawę, a jego „komandiry” pytani przez ludność, czemu nie idą na pomoc Warszawie, odpowiadali: „Eto dipłomacja”. I widziałam oczyma smutnej trzeźwości ten sam i taki sam tłum ryczący i skandujący przed wojną: „Na Kow-no! Na Kow-no!” albo „Za-ol-zie! Za-ol-zie!” i wiedziałam ze zgrozą, że da się on użyć do każdego innego okrzyku, a gdyby doszło do tego, jak mam nadzieję, że nie dojdzie, skandowałby tak samo: „An—ders! An-ders!” I tak samo jak „Na barykady” – śpiewałby:
Andziu, Andziu, wyjdź przed sień
Wróci Anders lada dzień.
I myślałam o tych poetach, co są dziś gwiazdami literatury rządowej, a których nazwiska wymieniano jako tych, co byli anonimowymi autorami antykomunistycznych dwuwierszy na ostatnie przedwojenne wybory. Po przeszło godzinnej torturze czekania na olbrzymią estradę spoza udrapowań (wyłącznie narodowych) zaczęły wpływać poczty sztandarowe. Mnóstwo młodzieży w pstrej mozaice sztandarów ustawiło się ścisłym rzędem poza niezmiernie długim stołem prezydialnym i znieruchomiało na posągi. Inscenizacja wymyślona przez Moskwę, ale znana i z Norymbergi, Rzymu i nawet z przedwojennej Warszawy („Falanga” i Bolesław Piasecki). Padały na nich jaskrawe światła jupiterów. Przed wojną oglądałam takie rzeczy w filmach. „No, cóż – myślałam z maksymalnym wysiłkiem dobrej wiary – formy te same, ale treść inna”. [...] Owacyjna manifestacja sali. Krzyki, skandowania. Po zagajeniu bodajże Kłosiewicza wystąpił Bierut. Jego przemówienie było bez ustanku przerywane skandowaniami, tak jakby nie chodziło o wysłuchanie go, lecz o największą ilość krzyku. Ta bezceremonialność przerywań zdumiewała mnie; często jakiś wyrostek wstawał i przerywał Bierutowi okrzykiem w pół słowa: „Niech żyje nasz ukochany Bierut!” albo: „nasz przodujący Związek Radziecki!”, albo „Stalin” etc. Bierut cierpliwie milkł, czekał, znów zaczynał i znów mu przerywano. Robiło to wrażenie rozpętania i bałaganu, a chwilami nawet swoistej formy sabotażu. A w reżyserii miało zapewne oznaczać spontaniczność uczuć. Po Bierucie przemawiali przedstawiciele robotników i chłopów (fatalne gadanie bez ładu i składu, snadź nie zdążyli skontrolować) i przedstawiciel młodzieży ZMP – to było zdaje się najszczersze przemówienie. Mówcy wstępowali na trybunę nie sami, lecz otoczeni jakby pocztem swych delegacji, który ustawiał się za mówiącym w półkole i trwał bez drgnienia, bez mrugnięcia oczyma. Potem przerwa, w czasie której postanowiłam wyjść; to było ciężkie zadanie, miałam wrażenie, że łatwiej by mi sforsować Himalaje niż ten kłębiący się tłum. Zagradzał drogę jak betonowa ściana. Ale że wszędzie poustawiano jupitery do fotografowania, będąc zwinna i drobna prześlizgnęłam się jakoś między stojakami jupiterów i wreszcie wyszłam na świeże, warszawskie wolne powietrze jesiennej nocy.
Warszawa, 27 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś już jest o Stalinie w gazetach, a radio co chwila podaje „biuletyny lekarskie”. Mówione są tonem żałobnym i ponurym, a takie naturalistyczne, że aż słuchać okropnie. Podają wszystkie szczegóły fizjologii pogrążonego w głębokiej nieprzytomności władcy, nawet analizy krwi i moczu. Co za zamiłowanie do Grand Guignolu [okropności] w złym guście.
Oto więc umiera człowiek, przez którego miliony ludzi wylały z siebie ocean łez i krwi. Ale który też stworzył nową potęgę Rosji, a może i w ogóle — coś nowego, co już nie zniknie.
5 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne 1945–1965, Warszawa 1997.
Dziś już jest o Stalinie w gazetach, a radio co chwila podaje „biuletyny lekarskie”. Mówione są tonem żałobnym i ponurym, a takie naturalistyczne, że aż słuchać okropnie. Podają wszystkie szczegóły fizjologii pogrążonego w głębokiej nieprzytomności władcy, nawet analizy krwi i moczu. Co za zamiłowanie do Grand Guignolu w złym guście.
Oto więc umiera człowiek, przez którego miliony ludzi wylało z siebie ocean łez i krwi. Ale który też stworzył nową potęgę Rosji, a może i w ogóle – coś nowego, co już nie zniknie.
Warszawa, 5 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
We czwartek na obiedzie była u mnie Kazia [Iłłakowiczówna]; przyszła też jeszcze w piątek w związku z zamówioną przez „Życie” „wypowiedzią” o śmierci Stalina. Uradziłyśmy razem napisać, że ta śmierć zrobiła na nas zbyt wstrząsające wrażenie, abym o tym pisała. Śmiałyśmy się trochę z tej jezuickiej prawdy, bo wrażenie istotnie wstrząsające, a jakiej natury, to rzecz inna. Pewno, że nie żal, ale jednak poczucie, że stało się coś bardzo brzemiennego w skutki.
7 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne 1945–1965, Warszawa 1997.
Trafiłam we Wrocławiu na śliczną wiosnę, co mnie dźwignęło i przywołało do życia pod wszystkimi względami. [...]
Na kilka dni przed wyjazdem Henio (zawsze jest Henio albo Edek) od dozorcy przyniósł mi z milicji kartkę, że „w związku ze staraniem obywatelki o uzyskanie dowodu osobistego trzeba przedstawić takie a takie dokumenty”. Świetne jest to „staranie się” o rzecz narzuconą i przymusowo wymaganą! Wszystkie dokumenty już raz składałam dla otrzymania „karty meldunkowej”. Mimo to musiałam jeszcze raz dawać do przysięgłego tłumacza (metryka po rosyjsku, akt ślubu po francusku) i ponownie składać. Koszta tego wszystkiego wynoszą około stu złotych. To za przyjemność posiadania przez policję odcisku dwu palców obu moich rąk.
Niemcy mieli przynajmniej czelność robić odciski palców bezpośrednio na „Kennkartach”. Tu robi się je chyłkiem, dla kartoteki UB przy odbiorze paszportu. Na paszportach odciski palców nie figurują. Odczułam ten proceder jak obelgę i upokorzenie. A i w ogóle te „pobierane” w kącie urzędów paszportowych odciski palców zwiększyły do maksimum lekceważenie, pogardę i nienawiść do ustroju w tzw. masach. Żaden kompletnie ogłupiały człowiek nie jest aż tak ogłupiały, aby nie rozumieć, że nie może być dobrym, słusznym i na woli narodu opartym rząd, który każdego bez wyjątku obywatela uważa za domniemanego przestępcę. Kto by pomyślał, że jak pod okupacją niemiecką, tak i pod rządami rzekomo wolnej i ludowej Rzeczypospolitej będę odciskała swe palce dla kartotek tajnej policji!
Wrocław, 9 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dwa tygodrie temu Polska zdobyła mistrzostwo Europy, pięciu jej zawodników kolejno zwyciężało, w tym, zdaje się, trzech w walce z Rosjanami. Dwu tylko zawodników radzieckich odniosło sukcesy, a w tym żaden Rosjanin, jeden był Łotysz, drugi Armeńczyk. Ale nie to jest ważne. Tylko że trudno opisać, choćby tylko uchem chwytany, nastrój sali. Entuzjazm dla zawodników polskich wyrażany krzykiem i oklaskami można tylko porównać do huku morza w czasie sztormu. To było ogłuszające. A kiedy po piątym zwycięstwie wielotysięczny tłum zaczął gromowym głosem „Jeszcze Polska nie zginęła” – i śpiewał, jak my nigdy nie śpiewamy – łzy pociekły mi z oczu i na usta cisnęły się słowa: „A kiedy śpiewa chór, drży serce wroga”. Zrozumiałam, że to „pod boks” naród odkuwa się za wszystkie swoje upokorzenia. Śmieszne, ale to była wielka manifestacja patriotyczna. [...]
Później mówiono, że „owacyjne” wykrzykiwania pod adresem zawodników radzieckich (przez spikerów) – zachęcały naszych: „Bij go w Jałtę! Bij go w przyjaźń”. Tak to się mści wszystko co narzucone. A jakże piękna mogłaby być ta nasza przyjaźń z Rosją!
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Jako honorowy członek Komitetu Obchodów Kopernikańskich i Odrodzenia, na odpowiedni list prezydium wzięłam udział w składaniu wieńców pod pomnikiem Kopernika. Było to w tę niedzielę, w którą po południu słuchałam przez radio igrzysk bokserskich. Stały niezbyt liczne delegacje ze sztandarami i wieńcami, fotoreporterzy, radiowcy. U wejścia do pałacu Staszica natknęłam się na Słonimskiego (w pięknej zagranicznej panamie) i Dygata, niosących wieniec. Przywitali się. Słonimski: „Pani Mario, niech pani z nami idzie”. – „Chętnie”. Ujęłam – jak to się mówi – wstęgi i poszłam. Stanęliśmy na miejscu wyznaczonym dla Związku Literatów, potem przyszedł tam jeszcze Koźniewski. Staliśmy jakie pół godziny, był upał. Potem z trybuny ustawionej przy pomniku przemawiał Dembowski. Długo i wiele razy mówił o „mrokach średniowiecza rozproszonych przez genialną myśl Kopernika”.
A przez ten czas „mroki średniowiecza” sunęły obu chodnikami ulicy w postaci setek po prostu chłopców z kokardkami i dziewczynek w białych do ziemi sukienkach, idących od i do komunii. Bardzo dobrze! Ale żeby z tego tłumnnego pochodu wiernych (bo każdemu dziecku towarzyszyła rodzina) ktoś bodaj rzucił okiem na odbywającą się uroczystość składania wieńców pod pomnikiem Kopernika. Żeby ktoś choć przystanął i bodaj zwrócił uwagę swemu dziecku na to, co się dzieje przy pomniku. Wystarczyło, że to jest uroczystość oficjalna – a kto wie, może wystarczyło, że to jest uroczystość bez księży i krzyży, aby się stała dla publiczności warszawskiej niedostrzegalna, zgoła – nie istniejąca. A przecież to była uroczystość i polska, i ważna. Nic nie pomoże – wystarczy, że wszystkiemu patronuje Rosja, nie dość że bolszewicka, ale jeszcze bezbożna. Bo myślę, że gdyby to była Rosja carska i prawosławna, ostracyzm w stosunku do niej nie byłby taki powszechny, niestety! Gubię się w ocenie tego wszystkiego i zaiste nie wiem, czy rozpaczać o moim narodzie, czy mam być z niego dumna? Bo to łatwo powiedzieć wspaniale: „nic, co narzucone przez obcych, nie chce się przyjąć na polskiej glebie; nawet cenna i pożyteczna roślina w tych warunkach usycha”. A z drugiej strony, przecież wiemy, że ten naród daje sobie z największą łatwością narzucać obce wpływy, snobuje się nawet na uleganie tym wpływom!
Warszawa, ok. 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W radiu zagranicznym całkiem nieoczekiwane wiadomości o wielkich strajkach i rozruchach w Berlinie wschodnim [17–19 czerwca]. Czołgi sowieckie na ulicach i wojska sowieckie uśmierzają ludność. W momencie żądania przez Sowiety usunięcia wszystkich obcych wojsk z Niemiec nie jest to dla nich wygodna rola. Kott beztrosko powtarza wersję oficjalną, że zamieszki wywołali Amerykanie przerzuciwszy bojówki do Berlina wschodniego. A jest chyba dość inteligentny, aby wiedzieć, że przyczyna zamieszek jest znacznie prostsza. Nikt nie może wytrzymać i wszyscy mają już dosyć rządów rosyjskich. Ale Rosja będzie musiała wrócić do najostrzejszego terroru. Najlżejsze rozluźnienie śruby może wszędzie natychmiast wywołać zamieszki. To dramat podobnego rodzaju ustrojów, że nie ma dla nich odwrotu. Nie mogą już rozewrzeć kłów raz zaciśniętych, nie mogą wyjąć żądła z ofiary, bo to ich śmierć. Wszystko to jest tym dziwniejsze, że wedle prawdopodobieństwa racja przyszłości jest po stronie Rosji. Tylko że tej racji nikt nie może wytrzymać.
Wrocław, 19 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po południu byłyśmy w Botanicznym Ogrodzie. Zastałyśmy róże w pełnym, zbyt już pełnym rozkwicie i w tak niesłychanej obfitości, że mi się to wydało czymś nieomal jak z bajki. Krzaczaste, sztamowe, polianty – wszystko w mnóstwie nowych gatunków, nowych kształtów i barw. Wieczór był fantastyczny, słońce nisko spośród zieleni świecące. Przyjemna, łatwa chwila. Darowana.
Wracając piechotą wstąpiłyśmy po drodze do Biblioteki Publicznej, na te dwa jej dziedzińce tak nam pamiętne z czasu powstania. Jakie zdawały się wtedy białe, piękne, uzielenione i czyste śród walącego się miasta. Jakie teraz są brudne, szare, odarte z tynku. Potem weszłyśmy do nowej cukierni na MDM. Zadymione, ciemnawo, oschle i obco. Zła konsumpcja, żadnej wentylacji, duszno, twarze zatroskane, zdenerwowane, zmęczone. Każdy wpada tylko, żeby coś załatwić, z kimś się spotkać, albo spocząć w żmudnej drodze z godzin nadliczbowych ze sprawunkami do domu. Prawie zatęskniłam za dawnymi cukierniami, do których chodziło się dla delektacji słodyczami, dla przyjemności.
Warszawa, 8 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wczoraj nieoczekiwanie nadciągnęła pani Micińska. Otóż ona słuchała w południe dziennika radiowego i z niego dowiedziała się też o oddaniu Berii pod sąd. Wobec tego nastawiliśmy na ósmą radio i usłyszeliśmy ten komunikat, snadź kilka razy w ciągu dnia powtarzany. Podano także in extenso artykuł z „Prawdy” moskiewskiej, szeroko omawiający wrogą działalność Berii. W artykule znalazł się także ustęp przeciwko „kultowi jednostki”, poparty cytatami z Marksa, jak to on nienawidził kultu własnej osoby i jak „beształ” tych, co mu składali hołdy. Słuchaliśmy ze zdumieniem i nagle wybuchnęliśmy wszyscy śmiechem, choć rzecz nie jest bynajmniej śmieszna.
Warszawa, 11 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na akademię kopernikowską do Teatru Polskiego. Przy stole prezydialnym było dużo cudzoziemców, wszyscy do siebie charakterystycznie podobni; nawet „wytworny Leningradczyk” okazał się Żydem, a w każdym razie bardzo semicko wyglądał. Cyrankiewicz przemawiał z obowiązkową grandilokwencją. Sala zagrzmiała przepisowymi oklaskami przy słowach „Wielki Związek Radziecki”. O Stalinie nie było już ani słowa. Prof. Rybka miał naukowy referat o Koperniku. Dobre cytaty z Kopernika. Ale od siebie powiedział m.in. takie rzeczy: „Kopernik położył kamień węgielny pod materialistyczny pogląd na wszechświat. Wykazał jedność materii i jej ciągłą przemianę (?). Materia jest wieczna, wszechświat nie ma granic, nie miał początku i nie będzie miał końca”. To brzmi niemal jak katechizmowa definicja Boga. Powiedział jeszcze: „Kopernik położył koniec teorii o niepoznawalności bytu. Wszechświat poznajemy za pomocą tych samych metod, co ziemię”. Dobrze, ale jak można mówić o poznawalności czegoś, co nie ma granic w przestrzeni, co nie miało początku i nie będzie miało końca w czasie? Czegoś więc wykraczającego poza wszelkie kategorie, śród których obraca się i jest w stanie obracać się myśl ludzka? Teoria materializmu naukowego prowadzi tak samo jak wszystkie bez wyjątku filozofie do metafizyki, do niepoznawalnej tajemnicy bytu.
Warszawa, 18 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Zapomniałam dodać, że otrzymałam Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Nie wiem, dlaczego tak straszliwie nieoficjalną postać jak ja „odznaczają”, i to już od czasów przedwojennych. Nigdy nie chodziłam na żadną „dekorację” i nigdy przy żadnej okazji nie nadziewałam na siebie żadnych orderów – raz tylko z okazji jubileuszu groteskowy Dybowski przypiął mi jakiś krzyż. Ale tym razem, że to się zbiegło z przydzieleniem tego mieszkania i z ciągłymi w związku z tym kontaktami z ministerstwem, poszłam przez kurtuazję. Na szczęście wszystko odbyło się błyskawicznie szybko i bez żadnych solenności. Wszyscy byli jacyś speszeni czy zażenowani, a jeden z odznaczonych (nie wiem, kto to) siedział w absolutnym milczeniu i z twarzą tak straszliwie smutną, jakby uczestniczył w pogrzebie. Z ludzi wybitniejszych byli chyba tylko Wnuk i Słonimski.
Warszawa, 31 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
[...] powietrze w Polsce jest zatrute. Zatrute Rosją, tym bazyliszkiem narodów. Na kim spoczną oczy Rosji, na tym wyrok konania. Powietrze jest też zatrute nienawiścią, jaką żywi 95% pracującego ludu Polski do Rosji i do ustroju. Przez blisko 10 lat nie spotkałam człowieka, co by był nie już zachwycony, ale choćby zadowolony. Nawet ci, co przyznają pozytywne znaczenie wielu dzisiejszych osiągnięć, czują, że ceną ich jest obroża. I to deprymujące, duszne kłamstwo. Przecież wszyscy kłamią, a ja sama nie wiem już, co się ze mną dzieje, co myślę, co czuję.
Warszawa, 24 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wczoraj przyznano mi nagrodę państwową I stopnia „za całokształt twórczości”. Mnie! – to megalomania. Przyznano wieleset nagród. Ich lista obejmuje całą kolumnę „Życia Warszawy”, drukowaną petitem. To już na nikim nie robi wrażenia, a i pieniądze się zdewaluowały. Ale w związku z nagrodą dostałam mnóstwo zaproszeń: na otwarcie Pałacu Kultury, na akademię w nim, na defiladę, na przyjęcie w Prezydium Rady Ministrów etc.
Na nic z tych rzeczy nie poszłam, ale coś mnie podkusiło, żeby iść do Prezydium Rady Ministrów. Jako poznanie dzisiejszego „świata” to było warte pójścia, jako przeżycie osobiste to był koszmar.
Byłam już parę razy na takich przyjęciach, ale zabierali mnie wtedy Modzelewscy, a jako znający tam wszystkie chody prowadzili mnie zawsze do głównego ołtarza. Byłam więc w najparadniejszej części takich zebrań, gdzie stoły zapełnione były wyszukanymi smakołykami, panie w wieczorowych toaletach etc. Tym razem pojechałam taksówką, czym, jak się okazało, na oficjalne święta w Polsce Ludowej przybywać się nie godzi. Już przy kościele Wizytek milicja zaczęła nas zatrzymywać, krzycząc brutalnie do kierowcy: „Zawracaj zaraz, pókiś cały” itp. Daremne były próby wyjaśnienia, że jadę na przyjęcie do premiera. Jeszcze chwilę posuwaliśmy się ogromną kolejką wspaniałych limuzyn, wreszcie musiałam wysiąść, bo mój kierowca, coraz ordynarniej traktowany, trząsł się ze strachu, że mu odbiorą prawo jazdy. Doszłam piechotą. Chociaż przyszłam punktualnie o wpół do dziewiątej, jak było w zaproszeniu, apartamenty pałacu były już pełne nieprzebranej ciżby, ludzie utkani jak wojłok. Stałam w tłumie spłoszona, prawie przerażona, nie widząc ani jednej znajomej gęby. Wreszcie pierwsza - wprawdzie trzy razy tylko w życiu widziana, ale zawsze trochę znajoma gęba Ozgi-Michalskiego. Odetchnęłam, bo to straszne być w takim obcym tłumie. Staliśmy jeszcze chwilę - raptem usłyszałam dźwięki hymnu narodowego. Spocony lud rozpękł się na dwie połowy, a wąską ścieżką przedefilowali rząd i partia [...] - sami cywilni [...]. Panujący w takich wypadkach uśmiechają się do poddanych, jakoś w ogóle zaznaczają powitanie gości. Ci szli jak skazańcy z oczyma utkwionymi w ziemię albo martwo przed siebie.
Ozga-Michalski był w towarzystwie owej głównej ubiaczki od kultury, Brystigerowej, którą mi przedstawił, plotąc coś o owej akcji „amnestyjnej” w stosunku do emigrantów. Zapamiętałam, że Brystigerowa, kiedy kroczyli przedstawiciele rządu, powiedziała: „Cóż za liturgia”.
Warszawa, 23 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wczoraj zadzwonił do mnie jakiś Wójcik z MSZ, że „na osobistą prośbę premiera” mam jechać o trzeciej do Prezydium Rady Ministrów, gdzie odbędzie się mała czarna kawa na przyjęcie delegacji polonii zagranicznej, przybyłej na święto dziesięciolecia z różnych krajów Zachodu. Bardzo prosił, że przyślą po mnie auto i autem odeślą. Długo wzdragałam się, ale wreszcie przystałam. [...]
Bierut wygłosił dłuższe przemówienie z tym programem nowej polityki na emigrację, z którym przychodzili do mnie Wolf, Kruczkowski i Michalski, a telefonował o tym m.in. ów Góralski. Bierut wielokrotnie powtarzał, że ojczyzna ludowa puszcza w niepamięć wszelkie względem niej przewinienia emigrantów, że lud polski nie jest pamiętliwy, a rząd jest ludowy i postępuje tak, jak postąpiłby lud. I żeby ci starzy emigranci stykając się z nowymi, których wojna wyrzuciła z kraju, namawiali ich do powrotu do ukochanej ojczyzny, za którą tak tęsknią.
Z emigrantów pół-prostych ludzi, eks-chłopów, robotników i rzemieślników przemawiały głównie kobiety, bardzo rezolutne i rozentuzjazmowane do „Polski Ludowej, tego naszego bogactwa, naszego skarbu”. Bierut jeszcze parę razy zabierał głos, a po trzech kwadransach takiego odfajkowywania nowego programu „emigracyjnego” jakiś drugi stary zaproponował, że chcą jeszcze zaśpiewać hymn narodowy. Prześpiewali więc pierwszą zwrotkę „Jeszcze Polska nie zginęła”, a Bierut stał i słuchał [...].
Byłam zadowolona, że poszłam. Widziałam w drobnym skrawku, jak odgórnie „robi się historię”. Gdybym miała dość sił, chętnie chodziłabym wszędzie, aby widzieć i wiedzieć.
Warszawa, 24 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś po południu, mając legitymację „gości honorowych” Festiwalu Młodzieży, poszłyśmy z Tulą na tzw. Stadion Dziesięciolecia za Wisłę. Z taksówki wysiadłyśmy na placu Trzech Krzyży, bo dalej nie puszczano. Szłyśmy w umiarkowanym i wątle owacyjnym tłumie widzów, gęstniejącym w miarę zbliżania się do mostu Poniatowskiego. W szpalerze widzów szły delegacje festiwalowe, widziane przez nas jako ręce, podnoszone co chwila z powitalnym potrząsaniem i ubarwione we wszystkie kolory skóry. Upalna pogoda, Wisła, co rzadkie – szafirowa. Plusk oklasków, okrzyki
Na stadion dostałyśmy się nie bez trudu, ale za to siedziałyśmy w cieniu, bo ta trybuna honorowa jest częściowo kryta, a długi już cień daszku padał aż na dolne rzędy, gdzieśmy siedziały. Stadion jest imponujący, na sto tysięcy widzów. Trybuny szczelnie zapchane, zdawały się wyłożone kolorową mozaiką. A że prócz letniej barwności szmatek wszystkim jako bilety wręczano kolorowe numerowane chustki i tymi chustkami wciąż powiewano – dawało to wrażenie, że ludzka mozaika mieni się i migocze w słońcu. Sam stadion, z delegacjami równie kolorowymi tak co do skóry, jak w strojach, też wyglądał nieludzko, jak zaczarowane jezioro kołyszących się barwnych fal. Słowem ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba stawania się ornamentem?
Warszawa, 31 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wczoraj cały dzień zebranie Zarządu Głównego ZLP zwołane przez Słonimskiego jako reakcja na usunięcie Hoffmana ze stanowiska redaktora „Nowej Kultury” za wydrukowanie wiersza Ważyka „Poemat dla dorosłych”. Stwierdziłam poniekąd „in flagranti”, jak powstają slogany i schematy myślowe, i gdzie się rodzą te „iskry z czarta kuźni”. Oczywiście w KC, o czym się wiedziało, ale co innego wiedzieć ogólnikowo, a co innego stwierdzić dowodnie. Już przed tym zebraniem pani Milska wyrażając dezaprobatę dla wiersza Ważyka rzekła do mnie: „Wszystko można powiedzieć, ale wstrętna jest u Ważyka ta pogarda dla ludu. On obraził lud polski. To wiersz antyhumanistyczny”. Otóż słowo w słowo to samo mówili na zebraniu Putrament i Kruczkowski, i ktoś jeszcze, zdaje się – Broniewska.
Zebranie było niesmaczne, robiono dobrą minę do złej gry. Kruczkowski „rozdarł szaty” nad nieoczekiwaną przemianą Ważyka, który napisał był piękny wiersz „Lud wchodzi do śródmieścia”, a teraz zbezcześcił lud polski wierszem „Poemat dla dorosłych. W odpowiedzi na to Putrament, Broszkiewicz i Żukrowski wygłosili mowy o własnych „przemianach”, nie żeby bronić Ważyka, tylko że niby są i dobre przemiany, te mianowicie, którym oni ulegli. [...]
Zabrałam głos dwa razy. Raz po przemówieniu Kruczkowskiego, który dowodził, że Hoffmana „zdjęto” nie tylko za wiersz Ważyka, ale i za inne błędy popełnione przez „Nową Kulturę” w ostatnich czasach.
Zapytałam wtedy: „Ponieważ pisma literackie wydaje się dla czytelników, a ja właśnie w ostatnich dopiero czasach słyszę z wielu bardzo różnych stron, że „Nowa Kultura” wreszcie przestała być nudna i daje się czytać, jakie to więc konkretnie „błędy”, partia zarzuca temu pismu?”. Odpowiedź Kruczkowskiego była mętna i nie mogła być inna. [...] Drugi raz zabrałam głos, żeby powiedzieć (popierając w tym Szmaglewską), że „zdjęcie” redaktora naczelnego za druk jednego utworu to niebezpieczny precedens, bo w tych warunkach trudno będzie znaleźć kandydata na stanowisko redaktora. Drugim takim niebezpieczeństwem jest ukucie formułki: Ważyk okazał pogardę ludowi polskiemu, obraził lud polski. „Ja to już słyszałam z paru stron – mówię – ale nie od ludu polskiego, lecz od wysoko intelektualnie stojących partyjnych. Przypominam, że w taki sposób zawsze utrącano pisarzy mówiących gorzkie prawdy. Nikt w narodzie nie jest takim nietykalnym tabu, lud także nie jest takim tabu, a dzieją się wśród niego rzeczy niepokojące, i pisarz ma prawo mówić nie tylko o błędach rządu, ale i o tym, co źle w narodzie. Jestem bardzo daleka od sympatyzowania z Ważykiem i jego wierszami, i, oczywiście, każdy mówi rzeczy przykre w sposób zależny od jego temperamentu i kultury. Ważyk zrobił to niejako w sposób wymiotujący, ale, jak rozumiem, chciał tym stylem jaskrawo pokazać, do czego lud został doprowadzony przez błędy propagandy czy polityki”.
Warszawa, 28 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na przedstawieniu „Dziadów” – przez wszystkie te lata nie dopuszczanych do sceny.
Wielki wysiłek w to włożono i wielkie to jest osiągnięcie – pełne sukcesów niewątpliwych i potknięć aż żenujących. Głosy duchów w obrzędzie dziadów wzmocniono głośnikiem, co daje fatalny efekt jakby megafonów na dworcu kolejowym. Ludność wsi biorącą udział w obrzędzie zrobiono rzeczywiście na dziadów, kiedy to przecież świąteczna uroczystość i ludność wsi powinna być w swoich najlepszych strojach. W nieuniknionych skrótach poopuszczano rzeczy, których opuszczać nie było wolno. M.in. przy zjawie Zosi – jej piosenkę „Baś, baś, mój baranku” – w tyle asocjacji obrośniętą, że bez niej niepodobna słuchać tej sceny. Kapralowi zamknięto gębę. Istnieje on u Mickiewicza tylko jako ten, co opowiada scenę z wojny w Hiszpanii („vivat defensor Mariae”).
[...]
Bal w Warszawie, jakby w innym stylu reżyserowany. Hańcza, doskonały aktor, był świetny w scenie Snu Senatora, ale w scenie przyjęcia widoczne było, do jakiego stopnia krępuje go francuszczyzna, której tak dużo właśnie w kwestiach Nowosilcowa. To mu przeszkadzało rozegrać się. Tam gdzie w starych tekstach występuje francuski, aktorzy powinni przez cały czas prób brać solidne lekcje wymowy u rodowitego Francuza.
Rewelacyjnie świetny jako Gustaw-Konrad był młody aktor Gogolewski. Podobno został usunięty z Wyższej Szkoły Teatralnej, pracował na murarce, gdzie zorganizował teatr, w którym tak zabłysnął, że wzięto go natychmiast do Teatru Polskiego.
Warszawa, 25 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O 10 rano wszyscy pracownicy Muzeum zebrali się w palarni, aby słuchać przez radio pogrzebu Bieruta. Gazety piszą, że przy odwiedzinach jego trumny była „cała Warszawa”, a na pogrzebie „cała Polska”.
Opowiada się wzruszające szczegóły o staruszkach niosących kwiaty etc. Możliwe, że śmierć wyzwala w naszym narodzie wspaniałomyślne uczucia, możliwe, że Bierut umiał sobie zaskarbić względy tzw. szarego człowieka (o czym się, owszem, słychiwało), a możliwe, że to tylko pęd sensacji, a nawet chęć zobaczenia go wreszcie umarłym, i to w tajemniczych okolicznościach.
Nieborów, 16 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wciąż trwa mróz i lodowaty pohzdniowo-wschodni wiatr, nawet w słońcu zamrażajego tchnienie.
Rzadko się zdarza, żeby czyjaś śmierć wywołała tyle dowcipów i anegdotek, co śmierć Bieruta. Nie mówiąc o improwizowanych allokucjach dających się słyszeć w ogonkach i na ulicy. Ktoś słyszał, jak marznąca w ogonku „do masła” kobieta psioczyła, że „żyć jej się już nie chce”, a ktoś z „ogonkowiczów” zawołał: „Jedź pani do Moskwy, to panią w salonce przywiozą już gotową”. A ludzie mówią, że gdy rząd po śmierci Stalina zmienił nazwę Katowic na Stalinogród, Sowiety chcąc się odwdzięczyć postanowili po śmierci Bieruta nadać polską nazwę Moskwie; zamiast Moskwa – Często-chowa. I mówią, że „ta grypa to lipa, to zapalenie płuc to puc, a ten zawał to kawał”. I że, gdy zaszła kwestia, kto ma towarzyszyć Chruszczowowi w drodze z pogrzebu Bieruta do Moskwy, każdy bał się jechać, wreszcie orzeczono, że Cyrankiewicz może jechać, bo jemu włos z głowy nie spadnie (jest całkiem łysy). Że po śmierci Piłsudskiego został przynajmniej Rydz, a lepszy Rydz niż nic; a po śmierci Bieruta został Ochłap (sekretarzem partii został Ochab). Opowiadają i więcej, ale nie wszystko zapamiętałam.
Przeżywa się teraz rzeczy dziwne. Niby dla nas, którzyśmy od początku wiedzieli i widzieli to wszystko, co się teraz publicznie odsłania, powinny to być rzeczy radosne. Ale jakież możemy złożyć świadectwo tego, żeśmy widzieli i wiedzieli, kiedy byliśmy skazani na milczenie i tylko najbliżsi znali nasze serca i myśli. Wszyscy dziś będą przedmiotem fałszywych sądów, bo zafałszowana została sama władza sądzenia.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Rozmową z Tulcią po śmierci Bieruta. Tulcia wraca ze szkoły jakaś ważna. Mówi do panny Hani: „Stałam w szkole półtorej godziny na warcie Bierutowskiej” – „Jak to – na warcie?” – „No, przy portrecie Bieruta”. „I pozwolono tak długo stać?” A Tulcia: „Sama się domagałam”. Panna Hania: „I ty wytrzymałaś tak długo? Przecież jak czekamy 10 minut na tramwaj, to już mówisz, że ci nogi mdleją”. Tulcia: „Zależy, przy czym się stoi”. W czasie obiadu Tulcia każe sobie otworzyć radio. Nadawali właśnie uroczystości żałobne z Moskwy. Spiker mówi, że na warcie honorowej przy trumnie Bieruta stoją: Berman, Cyrankiewicz etc. Tulcia pyta: „Czy oni także stoją na baczność?”. Anna odpowiada: „Także”. Tulcia: „Tak, im to łatwo. Ich nikt nie łaskotał i nie rozśmieszał”. Okazało się, że przez cały czas, gdy dziewczynki stały na owej warcie, chłopcy stroili miny, wykrzywiali się, a nawet łaskotali dziewczynki, by je rozśmieszyć. Na myśl o Bermanie i Cyrankiewiczu, łaskotanych przy trumnie Bieruta, do dziś nie możemy się uspokoić ze śmiechu. Dziś przy śniadaniu Tulcia rzekła raptem: „Do tej czwórki: Marks, Engels, Lenin, Stalin, ja bym jeszcze dodała Dzierżyńskiego, Kościuszkę...” Biedne dzieci!
Warszawa, 29 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wielkie wrażenie wywarła na nas wszystkich samobójcza śmierć Lechonia. Przed jego pogrzebem czworo pisarzy (z innymi jakoby nie zdążono się porozumieć): Parandowski, Słonimski, Jastrun i ja – wysłaliśmy do ambasady w Nowym Jorku prośbę o wieniec dla Lechonia z napisem: „Wielkiemu poecie – przyjaciele z Warszawy”. Zdaje się, że zmieniono to potem na: „Znakomitemu poecie” i dano podpisy. Myślałam, że ambasada tego nie załatwi, ale załatwili. Radio podawało, że był taki wieniec z takim napisem na pogrzebie Lechonia. Teraz powtarza się pogłoska, że Lechoniowi dopomożono do śmierci, ponieważ chciał wrócić do kraju. Trudno w to uwierzyć wiedząc, do jakiego stopnia i jak już dawno Lechoń był całkowicie ekspatriowany nie tylko w sensie fizycznego przebywania za granicą chyba od roku 1927, ale i duchowo.
Warszawa, 18 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dla Anny i Tulci ten telewizor to takie szczęście, że muszę się do tego przyzwyczaić, choćby dla świętego spokoju w domu. A może sama w tym zagustuję i będę się rwała, żeby oglądać te obrazki (choć już w dzieciństwie nie lubiłam tzw. magicznej latarni). I będę się jeszcze ze siebie śmiała, że taka byłam z powodu tego telewizora nieszczęśliwa. Pierwszego dnia byłam zaprzątnięta urządzaniem się w domu, ale w niedzielę zasiadłam z Anną i Elą (właśnie nadeszła), żeby obejrzeć nadawane bezpośrednio z teatru widowisko „Serce w plecaku”. I widowisko złe, i nie spodziewając się wiele, nie myślałam jednak, że telewizja jest jeszcze aż tak zła. Ten cud techniki jest jeszcze w powijakach. Daje projekcje, jakby się oglądało same początki filmów sprzed 50 lat.
Warszawa, 3 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Zupełnie już po powrocie doszłam do równowagi (bardzo źle znoszę zmiany miejsca, choć naturę mam raczej psią niż kocią), pogodziłam się nawet z telewizorem, mimo że to jest jeszcze bardzo prymitywne. Zwłaszcza przy transmisjach bezpośrednio z sal widowiskowych; postacie widzi się zniekształcone, jakby się je oglądało przez wklęsłą albo wypukłą kulę szklaną. Migocze też i męczy wzrok lśnieniem kontrastów przeraźliwej bieli i brudnej czarności. Najlepiej jeszcze wychodzą odczyty, piosenki czy kawały produkowane przez pojedynczą osobę tuż przy ekranie, to jest jedyna zajmująca innowacja pozwalająca obserwować zabawną mimikę twarzy i gestykulację rąk. Pierwszym programem, który mnie zajął, był właśnie taki mieszany „kalejdoskop świata”, czy jak to się nazywa. Ale widoczność licha, zmienna, wciąż pojawiają się mętne smugi, trudno też jest prawidłowo ustawić obraz w polu widzenia.
Warszawa, 9 września
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wieczorem słuchaliśmy dwugodzinnej mowy Gomułki na plenum KC partii. Mówił, zwłaszcza na początku, głosem zdławionym od wzruszenia. [...]
Oprócz prawdomównego obrazu sytuacji gospodarczej niesłychanie ważny był obszerny ustęp o wypadkach poznańskich, gdzie Gomułka kilkakrotnie z naciskiem i kategorycznie odrzuca wszelkie insynuacje o roli dywersji zagranicznej w tych wypadkach. To ma kapitalne znaczenie, bo szachuje prawdopodobny chwyt Rosji, która będzie siłowała ewentualną interwencję zbrojną uzasadnić „rozruchami wywołanymi przez agentów imperializmu”. Ciekawy passus mowy Gomułki: „nie wszystkiemu złu, które się u nas działo, winien jest Związek Radziecki”.
Warszawa, 21 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne 1945–1965, Tom 3 (1955–1959), wybór Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1997.
O wpół do czwartej podjechały po nas autem panie Markowska i Milska i razem z nimi na raptem wczoraj postanowione zebranie Warszawskiego Oddziału ZLP. Przed wejściem stało sporo aut bez szoferów – prywatne auta pisarzy. Zebranie tłumne, poprzychodziły nawet żony literatów. Ma się uchwalać rezolucję, deklarację okolicznościową czy coś takiego. Ścibor-Rylski odczytał projekt rezolucji – tekst wyjątkowo niefortunny, rodzaj adresu wiernopoddańczego do nowych władz partii. Od razu wstał Jastrun i zaprotestował przeciwko projektowi. „Ten projekt należy odrzucić jako niegodny pisarzy. Trzeba przedyskutować sprawę i ułożyć nowy tekst rezolucji”. Sala natychmiast okrzykami: „Jastrun! Jastrun!” powołała go do prezydium. Zaczęły padać nazwiska kandydatów do tej komisji, padło i moje. Wstałam prosząc, aby mnie skreślono, gdyż jestem w ogóle przeciw uchwaleniu rezolucji. „To są rekwizyty przebrzmiałego czasu, nikt nie ma powodu przypuszczać, że pisarze się nie solidaryzują ze zmianami, które nastąpiły, powinniśmy skończyć z tymi ciągłymi deklaracjami” etc. Mimo to wybrano mnie i niejako przynaglono do wzięcia udziału w tej komisji. Potem zaczęła się dyskusja taka burzliwa, że chwilami sala Związku robiła wrażenie domu obłąkanych. Były jednak i akcenty, o których trudno sobie wyobrazić, że to nie sen.
Bardzo piękne przemówienie Zawieyskiego – różne krzyki, bełkoty, kłótnie. Od czasu do czasu jakby posłowie z pola bitwy wpadają ten i ów z wiadomościami z zewnątrz. Jeden z takich komunikatów przyniósł... Grzegorz Lasota. Wbiegł na trybunę niby gladiator na arenę i oznajmił, że generał Witaszewski (nazwał go jakimś popularnym snadź, obelżywym przezwiskiem) został odwołany, a na jego miejsce wiceministrem Obrony Narodowej został Marian Spychalski (świeżo wypuszczony z więzienia). „Pikanterią tej wiadomości – dodał – jest, że zaproponował to... Rokossowski.” – „I że to mówi Lasota!” – krzyknęła jakaś dama ze środka sali. Wtedy właśnie dowiedziałam się, że to Lasota, bo zmienił się tak, że nigdy bym go nie poznała (no, a ze słów tym bardziej). Z niechlujnego, kudłatego wrzaskuna zrobił się ostrzyżony, czysty, kulturalnie wyglądający przystojny chłopak. A usłyszeć z ust Lasoty, tego istnego „oprycznika stalinizmu” słowa „groziła nam haniebna interwencja wojsk radzieckich” – to dla tego samego warto było pójść na zebranie.
W czasie, kiedyśmy układali rezolucję, zjawił się Putrament i ogłosił podobno, że był telefon Chruszczowa z Moskwy... przepraszający za zachowanie się w Warszawie i wyrażający zgodę ze stanem rzeczy, jaki wytworzył się w Polsce. Ostatnim „komunikatem z placu boju” były podane nie wiem już przez kogo wiadomości z Węgier. Węgry stanęły za Polską, w pełni solidaryzując się z tym, co się u nas dzieje. W Budapeszcie wielkie manifestacje, tłum opanował radiostację, domagają się zmian w rządzie i w KC, manifestacje odbywają się pod sztandarami węgierskim i polskim, złożono kwiaty pod pomnikiem Bema. Zebranie zakończyło się więc manifestacją na cześć Węgier.
Warszawa, 24 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wobec rosnącego nasilenia nastrojów antysowieckich wszyscy politycy prześcigają się teraz w podkreślaniu sojuszu ze Związkiem Radzieckim. To jest istotnie konieczność polityczna, ale słuchać tego niemiło, bo Rosja od 1939 robiła wszystko co mogła, żeby ją znielubiano. A mówił o niezłomności tego sojuszu i Gomułka dzisiaj przed Pałacem Kultury, i Cyrankiewicz w swym expose o sytuacji, i stary poseł Drobnerl w sejmie. Okazało się przy tym – powiedziane expressis verbis przez Gomułkę i Cyrankiewicza – że wojska radzieckie bynajmniej nie wycofują się z Polski, lecz tylko solennie obiecały, że w ciągu dwu dni cofną stacjonujące w Polsce jednostki do ich baz (Legnica i Szczecin), czyli że przestaną po prostu bezpośrednio zagrażać Warszawie. Cały dzień jestem jak nieprzytomna z zamętu tych wszystkich spraw.
Warszawa, 25 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Od rana na Zjeździe Literatów. Pierwszy głos miała Dąbrowska. Mówiła wspaniale i jej mowa wzbudziła entuzjazm. Wyjaśniała, dlaczego odwołano Zjazd, komentowała też wypadki tamtego okresu, przytaczając w zakończeniu pewien list, pisany przez kogoś, kto przebywa za granicą. Wiedzieliśmy, że to list Jerzego Stempowskiego.
Po Dąbrowskiej zabrałem głos ja. Mówiłem o swoim milczeniu, nawiązałem do chwili obecnej, podkreślając, że teraz sprawą najważniejszą jest odbudowanie zaufania do autorytetów, więc i do literatury. Omówiłem krytycznie miniony okres, który literaturze polskiej stawiał zadania zbyt wielkie, mylił jej cele i przesuwał ją w hierarchię innych dziedzin. Starałem się dowieść, że literatura nie jest wszechmocna, bo nie zdoła wszystkiego ogarnąć ani wytłumaczyć. Że zna ona dziedziny milczenia i takie dziedziny, wobec których nie znajduje słów. Wobec konfliktów współczesnego świata literatura staje bezradna. Nawoływałem do uskromnienia literatury, bo może wtedy odnajdziemy jej wielkość?
W zakończeniu zwróciłem się do pisarzy komunistów, przesyłając im słowa zrozumienia dla ich dramatu, przeżyć, dla których należy mieć szacunek. Nawoływałem, by uwierzyli w siebie i w literaturę. Przytoczyłem pewien przykład, który równoważył sceptycyzm co do skuteczności i wielkości literatury. W Berlinie, rok po rewolucji hitlerowskiej, gdy kupowałem jabłka, sprzedawczyni zawinęła mi je w torebkę zrobioną z kart Czarodziejskiej góry. Te sponiewierane karty najcudowniejszej książki, uprzednio spalonej na placu — były wstrząsającym przeżyciem, stały się nadzieją świata, pięknem, które w jakiś sposób zwyciężało brutalność i nieludzkość faszystowskiej rewolucji.
Moje przemówienie było przyjęte bardzo gorąco. Zbierałem przez cały czas Zjazdu wyrazy uznania.
Gorące i namiętne było wystąpienie [Wiktora] Woroszylskiego, który mówił o Węgrzech i bardzo ostro zaatakował Związek Radziecki.
Wręcz wstrząsające fakty podawał Kuśmierek. Mówił o naszej sytuacji wewnętrznej i o wrogości niższych ogniw aparatu partyjnego wobec Gomułki. W PGR-ach i Spółdzielniach Produkcyjnych odbywają się samosądy, dokonywane są rabunki na wielką skalę. To, co się dzieje, ma wyraz polityczny, wrogi wobec przemian, jakie zaszły od Października. Zjazd był pod wielkim wrażeniem tego przemówienia.
Warszawa, 30 listopada
Jerzy Zawieyski, Odwilż, „Karta” nr 63, 2010.
Po paru nocach niespanych z nadmiaru myślenia postanowiłam ulec nagabywaniom i jednak napisać coś w sprawie wyborów. Zajęło mi to dwa dni, we środę późnym już wieczorem pobiegłam z tym do Henryka. W pełni zaaprobował. W piątek rano telefon do Kazi, zaraz przybiegła. „Życie Warszawy” przyjęło z entuzjazmem. Ja po napisaniu czegokolwiek popadam w katzenjammer jak po pijaństwie, więc i teraz zadaję sobie pytanie, czy dobrze zrobiłam? Piorunujące wrażenie wywarło przemówienie Gomułki wzywające do nieskreślania żadnych kandydatów i głosowanie „na czołowych kandydatów rządu i partii”. Nic znowu nie rozumiem, bo tym samym Gomułka, główny „bohater” Października, przekreślił jedno z głównych osiągnięć tegoż Października, jakim było poprawienie ordynacji wyborczej w kierunku pewnej swobody wyboru między kandydatami, których liczba jest większa niż liczba przewidzianych mandatów? Właściwie Gomułka tym wezwaniem przekreślił całą praworządność, na której miała być oparta październikowa „odnowa życia”. Wpadłam więc w srogą rozterkę. Po mieście zaczęły biegać pogłoski, że to nacisk Ponomarenki, że ambasada moskiewska postawiła ultimatum: jeśli w wyborach nie przejdzie większość komunistów, będą to uważali za okazję do interwencji.
W sobotę wieczorem Gomułka wygłosił drugie przemówienie nawołujące do nieskreślania, to brzmiało już jak SOS i wyraźnie mówiło, że idzie tu o „suwerenność Polski”. Jakoż to zrobiło na wszystkich ogromne wrażenie, bo jak dziś słyszę, wybory odbyły się w całej Polsce bardzo spokojnie i masowo, frekwencja ponad 90 procent i jakoby większość posłuchała wezwania Gomułki. Ja jednak wiem o wielu, którzy skreślali, ja też skreśliłam parę nazwisk, których nikt sobie ani w Sejmie, ani w rządach Polską nie życzy. O ileż byłoby piękniej, gdyby nie było tego wezwania do narodu łamiącego praworządność!
Warszawa, 21 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W sobotę o dwunastej w Auditorium Maximum UW nadano mi stopień doktora honoris causa na wydziale filologicznym. Byłam tak zażenowana nieoczekiwanie spadłym na mnie zaszczytem, że nawet nikomu nie przesłałam dostarczonych mi przez uniwersytet zaproszeń. [...] Pojechała ze mną tylko Anna. Bardzo mnie speszył widok senatu w togach i biretach, a zwłaszcza, gdy i mnie tak przyodziano, bedel idący ze złotym berłem, w todze i birecie, stary, kościsty, wyglądał jak z obrazu Rembrandta. Nie wiem dlaczego, wszystko to mnie w końcu wzruszyło, a i sala była wzruszona, bo po raz pierwszy po wojnie senat wystąpił w togach i po raz pierwszy chór studencki zaśpiewał: „Gaudeamus”. Julian Krzyżanowski miał bardzo złe, wręcz fatalne przemówienie. Nie ma on żadnego stosunku do mojej twórczości ani żadnego o niej pojęcia. Toteż nic dziwnego, że ja po tak zawstydzająco złym przemówieniu dostałam wręcz piorunujące oklaski. [...] Lampka wina bardzo skromnie i godnie odbyła się w odrestaurowanym Pałacu Kazimierzowskim, gdzie pierwszy raz po wojnie byłam.
Warszawa, 21 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Byłyśmy w nowym pawilonie przy zbiegu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej, między Alejami a Nowogrodzką. Na oczyszczonym po ruinach miejscu ogromny pawilon „uspołeczniony”, ale już robiony na wzór handlu krajów kapitalistycznych. [...]
Cały ten szklany Dom Towarowy (uprzejme sprzedawczynie) jest wynikiem konkurencji z odżywającym handlem prywatnym. Dopiero ta konkurencja zdolna była przekonać tzw. czynniki, że i handel uspołeczniony może być dobrze zaopatrzony w towary i atrakcyjny. Stworzono sztuczne współzawodnictwo sklepów, co nic nie dało; a współzawodnictwo rzeczywiste z potrzeb życia wynikające – stwarza cuda.
Warszawa, 7 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O wpół do 9 rano na uroczystości 140-lecia Uniwersytetu Warszawskiego i 150-lecia jego wydziału prawa (1808). Musiałam się ubrać w togę i biret. Kolorowy orszak z rektoratu obszedł wszystkie dziedzińce w drodze do Auditorium Maximum. 50 uniwersytetów zagranicznych przysłało swoje przedstawicielstwa. Rewia średniowiecznych i XVI-wiecznych strojów. Niektóre togi i birety fantastycznie piękne. Udzielono 10 doktoratów honoris causa. Przepyszne twarze profesorów zagranicznych. Najpiękniejsze stroje przedstawiały uniwersytety: Hamburg, Praga, Genewa, Wiedeń. Wielu rektorów cudzoziemskich. Rektor z Istambułu był w todze białej ze złotowzorzystymi szlakami. Helsinki – plisowany cylinder i opończa purpurowa w rodzaju płaszcza kawalerów maltańskich. Curiosum – z polskich wyższych uczelni składali adresy dwaj księża, rektorzy Akademii Teologu Katolickiej i Akademii Teologii Chrześcijańskiej. Byli w togach fioletowych. Z państw „obozu socjalistycznego” tylko Polska, Niemcy (NRD – Berlin, Jena, Lipsk, Halle, Getynga) i Czesi byli w togach. Rosja, Bułgaria, Rumunia, Jugosławia, Chiny i Mongolia wystąpiły w marynarkach. Gdy się widowiskowa część skończyła – wróciłam do domu, w tym pochodzie szłam z prof. Maverem.
Warszawa, 14 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Walka Kościoła z państwem – bo wobec miażdżącej przewagi zwolenników Kościoła tak to trzeba nazywać – rozwija się i przybiera na sile. Ze zgrozą myślę, co z tego dla Polski wyniknie. Są to wszystko owoce owego listu papieskiego do Polaków z okazji 300-lecia Andrzeja Boboli [maj 1957] – listu, nad którym rok temu tak rozpaczał p. Jerzy. Ja wtedy myślałam, że ten list nie będzie miał praktycznego znaczenia. A oto zaczyna mieć złowrogie.
Prawdę mówiąc Kościół nigdy jeszcze chyba nie miał w Polsce takiego znaczenia jak dziś. Po prostu panoszy się zuchwale i zaczyna się uciekać do metod postępowania, jakie zwalczał u komunistów. Nietolerancyjność i ciemnota naszych katolików przechodzą ludzkie pojęcie.
Komorów, 31 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dzisiaj nad ranem umarł papież Pius XII. „Niemiecki papież”. Nie zapisał się dobrze w historii Polski, która znała tylko dwu papieży-przyjaciół swojej sprawy: Grzegorza VII i Piusa XI. Jak dotąd Pius XI był jedynym wielkim papieżem XX wieku. Płakali po nim nawet Żydzi – za jego encyklikę „Mit brennender Sorge” przeciw hitleryzmowi.
Warszawa, 9 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Z Anną na filmie „Popiół i diament” (reżyser Wajda). Od strony techniki filmowej, kompozycji i gry aktorów – świetne. Potwierdza na nowo, że w filmie jesteśmy partnerem o znaczeniu nie już europejskim, ale światowym.
Od strony treści – przereklamowane. Nie podoba mi się to, co nie podobało się w powieści. Jak powieść, film jest zafałszowany – znowu te same schematy: eks-hrabiowie, eks-ziemianie jako jedyni wrogowie sytuacji, jaka się w 1945 r. wytworzyła. Ten sam co zawsze dotąd brak zróżnicowania, du bien discernement. Wrogość do roku 1945 i następnych była rzeczą bardzo zróżnicowaną – a istniała przede wszystkim w masach. Jej symbolem może być ten chłop z Kieleckiego, przypadkiem zagarnięty przez rosyjskie wywozy i który po powrocie z sześcioletniego zesłania zabił w swojej chałupie okna od wschodu na znak, że nie chce nawet patrzeć w tę stronę. Ale tego wszystkiego nie można jeszcze, oczywiście, w żaden sposób pokazać. Być może, że film Wajdy pokazał maksimum prawdy możliwej do pokazania w dzisiejszej sytuacji.
Świetna gra młodego Cybulskiego, nawet genialna gra. Doskonały Milecki w roli pijanego redaktora. Doskonały Bogumił Kobiela w roli bubka, co chciał „grać” na dwie strony. Niecodzienne wydarzenie filmowe.
Warszawa, 17 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W „Życiu Warszawy” jest komunikat Tassa, że Pasternak został usunięty ze Związku Pisarzy Radzieckich. Co za bezmiar odrażających nonsensów! Książka „Doktor Żywago” ukazała się chyba blisko dwa lata temu i nie była przeszmuglowana za granicę, lecz po prostu po XX Zjeździe Pasternak zawarł umowę i w Rosji, i na zagranicę. Zanim zdążyło to wyjść, zmienił się kurs polityki i rzecz w Rosji się nie ukazała.
Dotąd nic jednak Pasternakowi z powodu zagranicznego wydania nie zrobiono. O Nagrodę Nobla żaden pisarz sam się nie stara, starają się o niego inni, co więc zawinił tu nieszczęsny Pasternak, żeby go za Nagrodę Nobla wyrzucać ze Związku Pisarzy. Gdy wiadomo, że Rosja starała się o nagrodę dla Szołochowa. W Nagrodzie Nobla nie pieniądze są najważniejsze, ale że od razu autor jest tłumaczony na wszystkie języki. Jakaś głupota towarzyszy zawsze potędze. Zamykać drogę do światowego czytelnika swemu wielkiemu poecie dla jednej książki, która w żaden sposób nie może zaszkodzić kolosowi radzieckiemu więcej niż on sam sobie szkodzi wszystkim, choćby tym właśnie krytycznym ustosunkowaniem się do Pasternakowskiej Nagrody Nobla. I to gdy w parę dni potem trzej uczeni radzieccy otrzymują chemiczno-fizyczną Nagrodę Nobla. Dwie tegoroczne Nagrody Nobla przypadają czterem rosyjskim laureatom, a potężne państwo robi o jedną z nich awanturę jak stara, ordynarna zhisteryzowana kucharka.
Warszawa, 28 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W Warszawie, w pobliżu Pałacu Mostowskich w piwnicach domu, gdzie monter naprawiał rury, znaleziono zwłoki syna Bolesława Piaseckiego. Pogłoski, że zamordowało go UB.
A ja myślę, że było tak jak było. Piasecki jest największym w Polsce Krezusem. Bandyci uprowadzili chłopca dla okupu, nie dostali go i zamordowali ofiarę. Choć jest i pogłoska, że okup był przyniesiony w żądane miejsce, a bandyci się nie zjawili. Może sprawa z okupem była pozorowaniem innego celu. W każdym razie sprawa wyjątkowo tajemnicza.
Warszawa, 10 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po południu w Inostrannoj Komisji Związku Pisarzy – spotkanie z „aktywem” moskiewskich polonistów i tłumaczy. Wbrew zapowiedziom, że spotkanie będzie miało charakter towarzyski, wszyscy snadź oczekiwali mego „wystąpienia” czy odczytu. Wchodzili nie witając się ze mną i zasiadali przy zielonym stole. Przeważnie zresztą kobiety – stare i młode. Starałam się rozładować ten nastrój humorem i lekką rozmową.
Podobnie jak w „Inostrannoj litieraturie” bardzo wypytywano o nasz grudniowy Zjazd. Odpowiadałam niezmiennie, że Zjazd był sprawozdawczy, że sprawa cenzury wynikła na nim w sposób naturalny, że wszystkie przemówienia na ten temat były świetne itp. Tu stopniowo zorientowałam się, [że] wszystkimi pytaniami na temat Zjazdu rządzi pragnienie usłyszenia szczegółów o tym, jak Polska walczyła o wolność słowa. Badając grunt opowiadam wszędzie historię niedopuszczenia do druku mojej „Gwiazdy zarannej” w Berlinie Wschodnim. Zaczynam od Dieckmanna i rozpoznania jego zdolności, mojego przyczynienia się do jego pobytu w Polsce. Potem o krzywdzie, jaka go spotkała przez niedopuszczenie jego przekładu do druku. Wreszcie o ucieczce Levy’ego na Zachód i o jego głoszeniu przez radio, że jedną z przyczyn jego wyemigrowania była niemożność wydania „Gwiazdy zarannej”. Otóż w całym tym opowiadaniu polonistów moskiewskich interesowało tylko jedno. Jak „zdobyć sympatię pani Dąbrowskiej, żeby wyjednała nam wyjazdy do Polski”. Zrazu nie zorientowałam się też, co znaczą natarczywe pytania, czy moja podróż do Moskwy ma charakter prywatny? Wreszcie rozpoznałam: dyktowane były przez zazdrość, buntowniczą zazdrość, że oto z Polski można wyjeżdżać prywatnie. Pytano mnie też, co myślę o Kafce i czy czytałam... „Cmentarze” Hłaski. Wiedzą wszystko o Kafce i Hłasce. Inna Rosja. Rosja „przyjaciół Moskali” otwarła ku mnie na chwilę swe tajemnicze, a przecież ludzkie oczy.
Moskwa, 20 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wieczorem na szóstą do Związku z rękopisem „Pożegnania z Conradem”’.
Nieoczekiwane, imponujące wrażenie. Sala nabita, mnóstwo ludzi na korytarzu, podobno drugie tyle odeszło nie mogąc się docisnąć nawet na korytarz. Ogromna rozpiętość wieku – od młodzieży (bardzo licznej) do starców siwobrodych. Słuchali jak chyba nigdy.
Młodzież po odczycie podchodziła z kwiatami, moc kwiatów nadostawałam. Ale najbardziej dumna byłam, że nic mnie ani na mgnienie nie zawiodło, choć tak już dawno nie występowałam publicznie. Nie waliło mi serce, nie miałam tremy, głos mi służył cały czas młody i gładki. Z pozoru tylko czytałam, w gruncie rzeczy mówiłam z większą swobodą niż kiedykolwiek. I nie bez przyjemności nasłuchałam się jeszcze komplimentów, że młodo, że ślicznie, że tak dobrze wyglądam itp.
Wróciłam skrzydlata i uszczęśliwiona.
Warszawa, 13 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Idziemy do Teatru Rapsodycznego, którego jeszcze nie znam. To teatr poświęcony tylko recytacjom poezji. [...]
Stamtąd na specjalne zaproszenie do studenckiej „Piwnicy”. To właściwie okropna piwnica, cała w siwej chmurze dymu z papierosów, bez wentylacji, słabiutko oświetlona, przeważnie świecami. Wrażenie raczej ponure. Gdyby ktoś kazał tej młodzieży produkować się w tej norze – byłby zrewoltowany hałas na cały świat. „Duszą” owej piwnicy jest młody „egzystencjalista” Piotruś Skrzynecki, student nigdzie nie meldowany, bez mieszkania i utrzymania, nocujący i jadający u ludzi.
Kraków, 18 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955-1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Za protekcją Hanki Olczakowej naczelny architekt Nowej Huty p. Bogumił Korombel wiezie nas na jej zwiedzenie. Zaczynamy od opactwa cystersów w Mogile. Oprowadza nas młody zakonnik. Także za sprawą Hanki wie, kim jestem, wyraża radość, że ich chór nagrał „Te Deum” i żałobne „Vigilie” do mego dramatu – a w stronę pana Bogumiła: „Niechże to będzie nasz wkład w uroczystości 10-lecia Nowej Huty”. [...] Opactwo pocnhodzi z XIII wieku – większość cystersow przyszła do nas za Krzywoustego, który sprowadzał ich głównie z Francji. I ci są pochodzenia francuskiego. Wielekroć – jak wszystkie – przebudowany kościół i klasztor ma jeszcze fragmenty prastarej budowy wczesnogotyckiej, a nawet romańskiej. Uroczy zakątek ciszy i skupienia. W zielonościach długiej ścieżki ogrodu – sylwetka zakonnika.
Potem jedziemy do Kombinatu. Koksownia. Komory z „plackami” sprasowanego węgla, automatycznie wypylają koks do specjalnych pękatych wież, w których koks jest chłodzony wodą. [...] Potem marsz przez blisko kilometrową walcownię. Zastraszający upał. Obserwujemy, jak haki suwnicy – jeden za ucho, drugi pod spód chwytają „kubek” ze stu tonami płynnej rudy i wylewają to do rezerwuaru. Fontanny białych iskier jak monstrualny „zimny ogień” choinki. [...] Podobno w Nowej Hucie zmniejszyła się też przestępczość i te wszystkie złowrogo ujemne zjawiska, jakim dał wyraz Ważyk w swoim „Poemacie dla dorosłych”. Wytworzył się pewnego rodzaju patriotyzm nowohuciański. Ludzie dobrze zarabiają, więc są i lepsi. Tu sprawdza się teza marksistowska „byt określa świadomość”. A świadomość z kolei, będzie wpływać na byt. Partyjni mówią: „Niechby Ważyk teraz to zobaczył”. Anna zauważa słusznie: „Jestem jak najdalsza od entuzjazmu dla Ważyka, ani przedtem, ani potem – ale kto wie, czy bez wiersza Ważyka wzięto by się równie energicznie do naprawiania zła”.
Potem mechaniczne zgniatacze obrabiają bryłę, tną ją na coraz cieńsze kostki – aż w końcu wypływa taśma blachy jak purpurowa sztywna rzeka. Cała produkcja jest zautomatyzowana. Robotników prawie nie widać, kierują tylko automatami, a jednak pracuje tu kilkanaście tysięcy ludzi. Nad wielkimi piecami piętrzącymi się niby zamczysko potężnego czarnoksiężnika – ceglastoróżowa mgła z rudy. Przesłania twarde zarysy pieców, że zdają się niby już transponowaną na sztukę kompozycją malarską.
Nie chcemy już nic więcej oglądać. Oprowadzający nas inżynier bardzo miły, chełpi się jednak głównie zieleńcami, które przetykają nie tylko osiedle Nowej Huty, ale i cały groźny teren Kombinatu. Powiada, że nawet Amerykanie zwiedzający Hutę dziwią się tym zieleńcom. Powiadają: „Można widzieć większe huty i o większej produkcji, ale takich zieleńców na terenie zakładów nie ma nigdzie na świecie”.
Nowa Huta, 19 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Bardzo marna wstaję po źle przespanej nocy. Od wczoraj wieczorem mży wątły kapuśniaczek. Wszystko nasiąka pomału cudną, pachnącą wilgocią. Rano piszę.
Po południu – już od kilku dni umówieni – przyjechali dwaj przedstawiciele „Współczesności” – Terlecki (który zresztą mieszka w Komorowie) i Bryll. Miał przyjechać Grochowiak, ale zachorował na grypę. Sympatyczni młodzi ludzie i jestem bardzo rada z nawiązania tego kontaktu. Ale rozmowa z nimi zdjęła mnie takim przerażeniem, że tylko upić się albo popełnić samobójstwo, albo uciec gdzie oczy poniosą, byle daleko od tej zakażonej Polski, w której zdycha moralnie i psychicznie młode pokolenie. Pomyśleć, że w tym kraju jako tako szczęśliwi mogą być tylko jeszcze starzy, co noszą w sobie pamięć innego życia.
Przyszli, biedacy, wytłumaczyć mi się ze skreślenia w odpowiedzi na zeszłoroczną ankietę nazwisk Hłaski, Kołakowskiego i Błońskiego i z niemożności drukowania odpowiedzi na nową ankietę (sąd o „Współczesności”), w której odpowiedzi upominam się o tamte skreślenia. W obu odpowiedziach skreśleń zażądała cenzura.
Przy drugiej odpowiedzi cenzor wezwał redakcję „Współczesności”, robiąc im wyrzuty, dlaczego w tak głupie położenie go stawiają, że musi skreślać Dąbrowską, gdy redakcja sama powinna to zrobić.
Powiedziałam im, że przeciw ohydnemu przerzucaniu obowiązków cenzorskich na redakcje i wydawnictwa skierowana była znaczna część dyskusji zeszłorocznego wrocławskiego Zjazdu Literatów. Bardzo mi przykro, że postawiłam ich w ciężkie z cenzurą perypetie. Odtąd pisarz będzie musiał drżeć nie tylko przed cenzurą, ale przed narażaniem ludzi, którzy go drukują i wydają. [...)
Potem zeszliśmy na zagadnienia młodych twórców. Najpesymistyczniejsze oceny sytuacji przez Annę są szczytami optymizmu w porównaniu z tym, co ci chłopcy mówili. Młode pokolenie jest pogrążone w czarnej, beznadziejnej rozpaczy. Wielu młodych pisarzy nie ma żadnej nadziei na wydanie napisanych książek (wymieniali między innymi Czachorowskiego). Mówili z zazdrością (uprawnioną) o starszym pokoleniu, które żyło jeszcze w czasach, gdy osobowość ludzka coś znaczyła i którzy mają jako tako szanowany dorobek literacki, pozwalający im przynajmniej materialnie jakoś trwać poprzez złe czasy. Niebezpieczeństwo widzą nie w samej tylko Rosji (chociaż może nie doceniają jej w tym znaczeniu), lecz w ogólnej tendencji do totalistycznej faszyzacji świata. Tak to, co się dzieje, nazywają – i nazywają trafnie. Rozpaczają nad tym, że młode pokolenie starzeje się fizycznie (na tle na pewno przeżyć duchowych). Młodzi ludzie mają sklerozę, wysokie ciśnienie, skłonność do zawałów serca.
Starałam się dodać im otuchy, mówiąc, że w najkoszmarniejszej rzeczywistości są jakieś luki na światło, jakieś elementy pozytywn, o które się trzeba zaczepić, żeby nie umrzeć z rozpaczy. Bryll odpowiedział mi na to: „Cóż stąd, że są dobre czy pozytywne elementy? Sama zasada jest zła. W hitleryzmie także były pewne pozytywne elementy, pozytywne osiągnięcia”. Załamałam się od tych słów. Potem długo w noc rewidowałam moją obronę Conradowskiej moralności.
Komorów, 9 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Jak i wczoraj Zawieyski wstępuje po nas i jedziemy z nim na Zjazd (odbywa się w gmachu NOT na Czackiego, jak i pamiętny październikowy).
Dyskusja nad referatem Żółkiewskiego – a właściwie nad wszystkim. Przed południem b. dobre przemówienie Voglera (z Krakowa) i olśniewająco dowcipne Kisielewskiego, zakończone wnioskiem: „Oddać zarząd Związku marksistom i niech im Pan Bóg da, żeby sobie z tym poradzili”.
Słonimski bardzo zirytowany tym jego zakończeniem, twierdzi, że to defetyzm i że nie należy rezygnować, skoro z nastrojów Zjazdu widać, że bezpartyjni osiągną większość w zarządzie.
Wbrew chęci usiłuję przychylić się do jego zdania. Okazał tyle charakteru i męstwa, wycierpiał tyle szykan zakończonych skandalem skonfiskowania jego książki (dwa tomy przedwojennych recenzji teatralnych), że trudno go opuścić w tych opresjach. Ale jestem bardzo perplexe.
Warszawa, 4 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wiadomość z Warszawy. Wczoraj zebrało się jury Nagrody Hemingwaya. Spośród wielu prawie jednako godnych kandydatów otrzymali ją, w połowie Anna Kowalska za „Opowiadania greckie” i J. J. Szczepański (autor „Butów”) za „Polską jesień”. Prasa nie podała dziś o tym nawet wzmianki – pozbawiając tym sposobem nagrodzonych autorów rezonansu, za którym idzie zainteresowanie czytelników, wznowienia, przekłady itp. Nie mówiąc o despekcie wyrządzonym Hemingwayowi, który jest światową sławą i nagroda przez niego ufundowana w jakimkolwiek kraju żadnemu nie przyniosłaby ujmy. Każdy (a cóż dopiero wielki pisarz), kto ma po temu środki, ma prawo ufundować nagrodę literacką, a Hemingway nie ufundował jej wszak z nienawiści, ale z sympatii dla dzisiejszej Polski Ludowej. Jest obojętne, kto tę nagrodę otrzymał; w każdym wypadku była to szansa na zainteresowanie polską sztuką pisarską także i cudzoziemców. Szansę tę z niepojętych powodów czy przez jakiś brak przytomności utrącono. Nikt mi nie wytłumaczy, że to jest na korzyść rozpowszechniania polskiej kultury w kraju i za granicą.
Warszawa, 9 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wystarczyło nieoczekiwanego mrozu (zawsze jest nieoczekiwany), aby życie kraju uległo częściowemu sparaliżowaniu. Wskutek zatorów kry na obszarze Warszawy stan wody w Wiśle spadł do 76 cm. Zabrakło wody w filtrach, niedostosowanych do tak niskiego stanu wody. Grozi niemożność opalania domów – brak wody w kotłach. Wygaszono neony, zapowiadają wygaszanie światła w ogóle. Nie tylko w Warszawie, ale nawet w Komorowie wykupiono w kioskach wszystkie zapasy świec. Przestały częściowo kursować autobusy i trolejbusy, spóźnienia wielogodzinne na kolejach. Grozi zamknięcie szkół. Słowem przy naszym prześwietnym rządzie mamy bez wojny – skutki wojny.
Warszawa, 10 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O dziesiątej otworzyłam radio, czekałam na zapowiedzianą panią Krzycką, która chce robić film z opowiadania „Klara i Angelika”. W radiu jakaś muzyka, którą przerwano, aby ogłosić, że dziś rosyjski major Jurij Gagarin obleciał ziemię i wylądował w „zachodniej części Związku Radzieckiego”. A więc prawdopodobnie na naszych dawnych Kresach.
Więc dzień epokowy. Jak może wyglądać takie wylądowanie prawie pięciotonowego pocisku kosmicznego? Dla lądującego i dla tych, na kogo wylądował? Może na jakąś wieś czy miasteczko, dla których ten triumf nauki był kosmiczną katastrofą.
Zaraz potem telefon z Robotniczej Agencji Prasowej, żebym się wypowiedziała, co o tym sądzę. Dziwne pytanie. Co można sądzić o tak niebywałym fakcie? I na co tu potrzebny czyjś sąd? Przecież i tak cały świat już wie o tym człowieku. Dzień epokowy, ale co ta epoka będzie znaczyć? Któż może powiedzieć...
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Ciekawe, że Amerykanie zawsze uprzedzają o mających nastąpić doświadczeniach astronautycznych. Rosjanie ogłaszają tylko wyniki i tyl-ko zawsze udane.
Ciekawe, że [Alan] Shepard także wydostawszy się poza ziemską atmosferę nadał pierwszy meldunek: „What a beautiful!” – więc tak samo jak Gagarin nadał pierwszy meldunek spoza atmosfery: „Kak priekrasno!”.
Warszawa, 10 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O dwunastej pojechałyśmy [...] do Linków. Ta wizyta czegoś zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Oni są jednak wspaniali ludzie. W tej sytuacji tak się trzymać. Bronek pokazywał swoje obrazy. Jego olej „Autobus do socjalizmu” jest po Boschowsku wstrząsający. Oczywiście tylko pierwsze słowo tytułu jest oficjalnie aktualne. Zainteresowała mnie też jego czerwona głowa (akwarela, a raczej tempera) porośnięta lasem. Wydaje mi się jakby próbą trochę nowej techniki, choć Bronek temu zaprzecza – niesłusznie.
Warszawa, 4 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Bodajże 13 sierpnia Rosjanie wypuścili dwa statki kosmiczne z dwu kosmonautami – Nikołajewem i Popowiczem. Drugi w dobę po pierwszym. Nikołajew leciał cztery doby okrążając ziemię coś około 90 razy. Popowicz trzy doby. Obaj pomyślnie wylądowali w Kazachstanie jeden w 6 minut po drugim. – Pomyśleć, że to wszystko dzieje się na przestrzeni mojego życia pamiętającego jeszcze... konne tramwaje, dyliżanse i pierwsze loty aeroplanów!
Takie latanie w kosmosie może w imperium sowieckim grać rolę unowocześnionego zbawienia wiecznego. Wiele mankamentów życia na ziemi można wycierpieć z dumy nad tym życiem podniebnym, z nadziei na błogie niespodzianki czekające nędzarzy z kołchozów na innych planetach. Okrzyk Leśmiana: „Czemuż innego nie ma świata!” dochodzi do realizacji.
Komorów, 22 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Minęło 10 dni „bez znaku”. We środę wieczorem przyjechał po mnie Wacek autem i przez drogę do Warszawy raczył mnie swoją malowniczą rozmownością. Nigdy nie jestem w stanie odtworzyć tego stylu, który byłby smacznym kęskiem. Mówi co chwila „dosłownie” i „inaczej mówiąc”. Wygłosił cały speech przeciwko wojnie atomowej. – „Pani ma rację, to jest szatańska pokusa, żeby zniszczyć świat. I co? Ja miałbym iść się bić? Za kogo? Z kim? Po co? Mam 35 lat, co ja użyłem życia. W wojsku to stracony czas, a potem na ćwiczenia. Ledwo człowiek zaczął żyć, chciałby spokojnie pożyć. I co taki Chruszczow, taki Kennedy sobie myślą? Że oni ocaleją? Mnie to nic nie obchodzi, ja na to gwiżdżę koncertowo. A tak jak ja myślą wszyscy. I co, my jak bydło mamy ginąć, dlatego że tym panom zachciało się wojny?”
Kiedyśmy wjeżdżali w obręb Warszawy: – „No niech pani dosłownie powie, jak ta Warszawa jest oświetlona. Ulica ma ze trzy kilometry i dwie latarnie. Wjeżdża się dosłownie jak w puszczę. I co to inaczej mówiąc za takie rzeczy”.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Radio i telewizja wszędzie na świecie są przedsięwzięciami dochodowymi. U nas są deficytowe. A że oszczędności państwowe idą głównie w kierunku obcinania budżetów na kulturę i zdrowie – więc z osłupieniem obejrzałam dziś tygodnik „Radio i Telewizja”. Nie tylko objętość zmniejszona tak, że program włazi na program, ale są to programy zmarłych. Dla oszczędności radio z żywych pisarzy nadaje tylko dawniejsze nagrania na taśmę, a poza tym nadaje głównie nagrania umarłych. Tak więc „Pan Tadeusz” będzie nadany w „dawnych nagraniach” (Leszczyński, Zelwerowicz etc.). W odcinku pomienionym, w którym nadawano także dawniej nagrane moje dwa opowiadania z „Ludzi stamtąd”, zapowiada się Żeromski: „Syzyfowe prace”, czyta A. Zelwerowicz.
To samo zjawisko na poszczególnym odcinku życia kulturalnego, co na ogólnym – upaństwowionego. To państwo funkcjonowałoby doskonale bez obywateli. Wydawcy, radio i telewizja przynosiłyby większe dochody (przynoszą tylko... 5 miliardów), gdyby nie było żyjących pisarzy, którym trzeba płacić honoraria. Państwo trupów i cieni. Państwo trumienne.
Komorów, 28 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 4, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Młody Lipski (ten z „Krzywego Koła”) przyniósł jakiś króciutki tekst zwracający się do Rządu o rozszerzenie wolności słowa zawarowanej Konstytucją. Było tam już dużo podpisów uczonych i pisarzy o bardzo sławnych nazwiskach. Nie palę się do takich „petycji”, bo to nic nie da, ale tak wciąż wszystkiego odmawiam, że zawsze w końcu zdarzy się coś, czemu po prostu na zasadzie prawa liczb czy prawdopodobieństwa nie odmówię. Bez dyskusji więc chciałam podpisać w przypadającej na mnie kolejności. Lipski na to: „Chciałem prosić – bo tu pod prof. Infeldem zrobił się taki odstęp – żeby to miejsce wypełnić, może tu pani podpisze” (Infelda podpis był pierwszy). Podpisałam bezmyślnie. Bezmyślność to moja największa wada. Bo to był b. naiwny manewr, żeby uzyskać mój podpis na tzw. „czołowym” miejscu. Powinnam była powiedzieć: „Nie, proszę pana, to jest niedobry manewr. Adresaci pomyślą od razu, że inni podpisali, widząc mój podpis. Tymczasem rzecz się miała odwrotnie. Ja podpisałam widząc tyle podpisów”.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Pogoda okropna, dokoła woda i błoto – szara opona chmur – ani minuty – nie już słońca, ale choćby „przejaśnienia”. Czuję, że Anna jest znudzona i zasępiona. Mówię: „Może zaprosimy Terleckich?”. Charakterystyczna odpowiedź: „Poproś. Przynajmniej będzie pozór życia”. Natychmiast zatelefonowałam – i nie ma to jak młodzi. Telefon o jedenastej – już o pierwszej byli u nas na świątecznym śniadaniu. I było z nimi przyjemnie. Terlecki, Odojewski i inni młodzi pracują w radiu. Otóż z KC przyszła do Radia instrukcja, aby pisarze, którzy podpisali list do Cyrankiewicza, nie byli czytani w Radiu, aby skreślić ich słuchowiska, występy etc. Na razie wyłączeni z tej listy „proskrypcyjnej” są Parandowski, i... Dygat.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dwa głosy (Czeszki i Koziełła) usiłujące przeciwstawić się tak haniebnemu biegowi rzeczy, są tak zakamuflowane, że zaledwie kilkanaście osób jest w stanie domyślić się, o co tym dwu na pewno uczciwym, ale niezdolnym przedrzeć się przez żelazną kurtynę cenzury ludziom idzie. A przecież całą sprawę wyjaśnić i rozwikłać mogłaby tylko publiczna dyskusja. Dyskusja zarówno z żerującą na owym liście emigracją, jak z naszą tu „polityką kulturalną”. Lecz w naszej prasie ani mru mru o sprawie, o której mówi już cały kraj. Tak samo przemilczane zostały dwa wiece studenckie tym sprawom poświęcone.
I pomyśleć, że w żadnej instytucji (Radio i Telewizja), w żadnym piśmie czy wydawnictwie, którym polecono dyskryminować pisarzy, nie znalazł się bodaj jeden człowiek, który by ujął się za pisarzami pozbawionymi w trybie administracyjnym możności zarobkowania.
Wczorajsza niedziela była przyjemna. Anna przyjechała w sobotę już przed południem, a w niedzielę po południu przyjechał Dag Halvorsen, który już dobrze mówi, a wszystko rozumie po polsku. Jego zdaniem, które jest również zdaniem Anny i moim, Zachód nie ruszy palcem, nawet gdyby ludność Polski została zamknięta w obozach koncentracyjnych. Większość społeczeństwa, które nigdy nie zostało zepchnięte w taką reakcję jak obecnie, ale co gorsza wszystkie władze rządu i partii nie wiedzą nic o oczywistym fakcie, że Zachód woli Gomułkę niż Giedroycia.
Komorów, 19 kwietnia 1964
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
I cokolwiekjest teraz – jakie to szczęście, że był Marian, St. – że tyle lat minęło w harmonii i w radości.
Gdybym była zdrowa, kochałabym i ten świat, co jest, jakikolwiek jest. Bardziej niż takie czy inne ustroje martwi mnie szaleństwo uprzemysławiania. Rzeki całego świata są już zatrute, powietrze całego świata jest już zatrute. Środki owadobójcze wyniszczą wkrótce kwiaty i owoce. Znikną lasy wyparte przez zakłady fabryczne i przez poszukiwaczy kopalń. Wymrą ptaki, gdy powietrzem i kosmosem zawładną latające maszyny. I tak ludzkość z bombą czy bez bomby atomowej zgotuje pomału koniec życia na ziemi, walcząc jednocześnie o przedłużenie życia i o zniknięcie epidemii. O paradoksie!
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Nasza prasa w ogóle nazywa ten Festiwal Festiwali Filmowych najważniejszym ze wszystkich. Anna, która chodziła na większość filmów, nie jest nim aż tak zachwycona.
Obie za to przeżyłyśmy wstrząsające wrażenie oglądając w sobotę o 10.45 rano bezpośrednio z TV BBC – pogrzeb Churchilla. To się patrzyło jakby na pogrzeb całej epoki, pogrzeb Imperium – a zarazem słuchało się jak spisu osób ze sztuki Szekspira: Królowa Matka, Książę i Księżna Gloucester, Książę i Księżna Kentu, Księżniczka Małgorzata i Lord Snowdon, Królowa Brytyjska Elżbieta II, następca tronu, Karol ks. Walii, Filip, Książę Mountbatten etc.
Lord Mayor Londynu w średniowiecznym stroju, Arcybiskup Canterbury w stroju odwiecznym, bardzo podobnym do naszych arcybiskupich.
Powóz jak z Lampedusy, wiozący lady Churchill. Lśniące limuzyny Królowej i świty były jedynym nowoczesnym akcentem w tej uroczystości, no i stroje trójki królewskiej. Zgodnie z życzeniem Churchillaszły przedstawicielstwa wszystkich ulubionych jego pułków i innych jednostek wojsk lotniczych, lądowych i marynarki – wszystko w paradnych strojach – i szło to jak jakiś zmechanizowany balet. Ale jakie to musiało być w kolorach!!
De Gaulle przewyższający wszystkich głową; król duński, król belgijski, królowa holenderska i jeszcze różne głowy panujące.
Wojsko według odwiecznych zapewne zwyczajów broń trzymające odwróconą lufami nie tylko na dół, ale i do tyłu. Tak samo oficerowie cały czas nieśli dobyte szable ostrzami do dołu i do tyłu.
Mnóstwo historycznych ubiorów. Przy ordynarnej chamskości naszych czasów i przy ciągłej zmienności wszystkiego – ta śmiałość w pokazaniu przeżytych gdzie indziej form dawała także wrażenie pięknej epoki.
Komorów, 1 lutego 1965
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Powinnam umieć znieść samotny los i samotną śmierć w kraju.
I wszystko by się zniosło, żeby tu nie było panowania Rosji. Nie jestem w stanie żyć ani pisać pod panowaniem Rosji. Jaka męka była pisać w niewoli za młodu. Wyszło się z tego – znów się pod to weszło, pod to moskiewskie jarzmo.
Mój Boże, rozpadło się cesarstwo austriackie, jedyne, które miało w sobie zalążki na przyszłe Stany Zjednoczone Europy, jedyne mające naród sympatycznych Niemców. A panoszy się Rosja, która nawet z socjalizmu zrobiła tylko nowe wcielenie dawnego imperium rosyjskiego. Mój Boże! Gdybym była w stanie uwierzyć w jakąkolwiek możliwość odrodzenia się Rosji, nie byłabym tak strasznie nieszczęśliwa, nie zmarnowałabym tak okropnie tych dwudziestu lat przeżytych pod okiem bazyliszka.
Komorów, 6 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
I dziś porażają-ca wiadomość: Człowiek wyszedł z pojazdu kosmicznego i złączony z nawą linką ratunkową 20 minut przebywał w pustce kosmicznej fotografując.
Oczywiście to także jajko w jajku. Jego wystrój był małą kabiną kosmiczną umieszczoną w większej. Oczywiście – Rosjanie. I nawet nie tacy młodzi. Bielajew 40, Leonow 30 lat (ten, co wyszedł). Lot jeszcze nie skończony.
Komorów, 19 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.